EN

10.02.2025, 13:34 Wersja do druku

Przemysław Bluszcz: Jestem z Ateneum

Nie ma małych ról. Z najmniejszego zadania można coś zrobić – mówi Przemysław Bluszcz. Rozmawia Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.

fot. Krzysztof Bieliński

Kiedy ponad 15 lat temu przychodził pan do warszawskiego Ateneum z dalekiej Legnicy, nie było łatwo. Dzisiaj przy kasie teatralnej znajduję pocztówki z podobiznami aktorów, a pierwsza to ta z pańskim wizerunkiem.

- Bo na literę B.

Owszem, ale napis nad zdjęciem głosi: „Jestem z Ateneum". 15 lat temu chyba nie mógłby pan tego powiedzieć?

- Aklimatyzacja trochę trwała. Teatr Modrzejewskiej i Teatr Ateneum dzieli nie tylko odległość, ale i model uprawianego teatru, rodzaj publiczności. W Legnicy ludzie przychodzili, żeby o czymś posłuchać, pomyśleć, tu najczęściej przychodziło się na aktorów.

Taka tradycja.

- Taka tradycja. Nie mówię, że cała publiczność, ale większość przychodziła na swoich ulubieńców.

Jak pan przeszedł tę zmianę?

- Jak koklusz.

Myślałem, że jak grypę.

- Kiedy znalazłem się w Warszawie, okazało się, że wszystko wygląda trochę inaczej. W Teatrze Modrzejewskiej zespół był wartością główną, był zwarty, nie było w nim wyraźnej hierarchii. W Warszawie akcenty rozkładały się inaczej i ja z całym szacunkiem zaakceptowałem tę sytuację, tym bardziej że spotkałem tu bohaterów mojej młodości. Zetknięcie się z Piotrem Fronczewskim, Krzysiem Gosztyłą czy z Mankiem Opanią, z Marianem Kociniakiem było silnym przeżyciem. Choć kiedy przyszedłem, Marian Kociniak był w konflikcie z ówczesną dyrektor Izą Cywińską, ale graliśmy razem w Teatrze na Woli w „Siostrach przytulakach" Marka Modzelewskiego (2009).

Zmienił pan skórę?

- To był poważny przeskok, polegający trochę na poczuciu, że w tej nowej dla mnie rzeczywistości tracę dużo czasu. W Legnicy pojawiał się jakiś cel, wszyscy grali do jednej bramki, a tu wszystko działo się wolniej, gdzieś rozchodziło, trwały konsultacje, debaty, że można by tak, a można by inaczej. Nawet jeśli się przynosiło dobry projekt - a mówię nie o samym Ateneum, ale w ogóle o Warszawie, i nie tylko o swoim doświadczeniu, ale także mojej byłej żony - wcale nie było oczywiste, że ten dobry projekt się zrealizuje. Nawet jeśli na nim skorzystaliby wszyscy uczestnicy. Wymagało to ode mnie trochę czasu, aby tę nową rzeczywistość zaakceptować. Ale zawsze uważałem, że w aktorstwie ważna jest pokora. Iza Cywińska chciała zrobić rewolucję w miejscu, które na rewolucję nie było gotowe. Trzymałem kciuki za jej niektóre wybory. Na przykład „Szarańcza" Biljany Srbljanović (2008) była dla mnie bardzo ważną propozycją.

W sugestywnym spektaklu Natalii Sołtysik nie padło ani jedno słowo o polityce, ale tło moralnej degrengolady było oczywiste - dawne wmówienia realnego socjalizmu zostały zastąpione nowymi, a te nowe odwoływały się do mitu wielkiego żarcia.

- Ale publiczność nie była przygotowana, żeby zobaczyć Jurka Kamasa, który gra staruszka z demencją i pluje jedzeniem. To było estetyczne przekroczenie. Chociaż okresu tych poszukiwań nie zwieńczył sukces, należał on do bardzo twórczych. Także moja pierwsza sztuka, „Miasto" Jewgienija Griszkowca (2009), była trochę inna od standardowych wówczas realizacji. To była zmiana języka.

Spektakl przyjęto jednak z dużym chłodem, a graną przez pana postać obwąchiwano, pytając, kto to jest ten Bluszcz. Lata minęły i dzisiaj, proszę, produkujemy pocztówki z fotosem Bluszcza. Wrósł pan w Ateneum i znalazł swoją ścieżkę. Myślę nie tylko o rolach głównych, ale nawet o drobiazgach, np. o Kocie z Cheshire z „Alicji w Krainie Snów" (2022), z jego niepokojącym uśmiechem. Nie ma nieważnych ról.

- Właśnie, dla mnie to zawsze było bardzo istotne. Tego się nauczyłem w Legnicy: nie ma małych ról. Czasami słyszę o kolegach, którzy się wykłócają o więcej tekstu (nie mówię o naszym teatrze), to dla mnie żenujące.

Popracowaliby z Jerzym Grzegorzewskim.

- Z najmniejszego zadania można coś zrobić. Aktor to zawód usługowy. Jesteśmy po to, żeby dać ludziom do myślenia, żeby uruchomić emocje. Ważne spotkania nie odbywają się codziennie, ale się zdarzają. Miałem szczęście w Ateneum grać takie spektakle, że nagle stawały się czymś bardzo ważnym, czymś więcej niż tylko spektaklem. Czułem to już w „Mieście". Nagle tekst, który opowiada o kryzysie wieku średniego, okazywał się tekstem dla mężczyzn z widowni, którzy się w nim odbijają, znajdują. Wiele ciekawych rozmów odbyłem po tym spektaklu. To samo zdarzało mi się po „Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza (2018, reż. Artur Tyszkiewicz), który prowokował poważną rozmowę o Polsce, o patriotyzmie. A wisienką na tym torcie jest „To wiem na pewno" Andrew Bovella (2022, reż. Iwona Kempa).

fot. Krzysztof Bieliński

To pana ważne spotkanie na scenie z Agatą Kuleszą. Wcześniej była to „Mary Stuart", w której wystąpił pan jako kat - szafarz losu, a w tym spektaklu... tatuś, niby ciepły, ale rozdygotany wewnętrznie.

- Rozdarty. Iwonie Kempie udało się odnaleźć w nas niezwykłą czułość i okazać cierpliwość do aktorów. Jej styl pracy nie ma nic wspólnego z przemocowoscią, pracuje się z nią w ciągłym dialogu. Rozmawiamy dużo o emocjach, o swoich odczuciach, doświadczeniach - to wszystko pracuje i w rezultacie powstaje spektakl, w którym ludzie się przeglądają i przeżywają to wspólnie z nami.

Widać, że nieźle czuje się pan w tej swojej przystani, w Ateneum. Ale jest coś takiego, co zawsze budzi pewne podejrzenie: aktorzy sięgają do monodramu, teatru jednego aktora, zazwyczaj wtedy, kiedy im za ciasno, kiedy brakuje im własnej przestrzeni. Rozmawiamy tydzień po premierze „Belfra!". Podobno z tym tekstem nosiliście się z reżyserem Jackiem Bończykiem kilka lat.

- Kiedy pracowaliśmy nad spektaklem „Misja: Młynarski" (2021), Jacek zachęcił mnie do lektury „Belfra!". Pytał, czy widziałem go granego przez Pszoniaka. A ja nie widziałem, mimo że kilka razy byłem o krok od obejrzenia. Pszoniak grał to długo, w różnych miejscach, także w Mazowieckim Instytucie Kultury na Elektoralnej, z którym akurat wtedy współpracowałem, i tam się wtedy mijaliśmy. Jacek wciąż zachęcał, żebym przeczytał ten tekst. Długo się do tego zabierałem, ale Jacek był cierpliwy i w końcu się doczekał. Przeczytałem i pomyślałem sobie, że to może być o tym, co sam przeżyłem w latach edukacji szkolnej, czego nie wspominam najlepiej.

Czuł się pan maltretowany?

- Przez opresyjny system, tak bym to oględnie określił. Z drugiej strony pomyślałem sobie, jak bardzo zmieniła się rola nauczyciela w porównaniu z czasami, kiedy ten monodram powstał. Tekst okazał się bardzo aktualny. Znam paru nauczycieli i wiem, jaki to jest dla nich slalom gigant. Nie tylko z uczniami, ale i z władzami szkolnymi, z kuratorium, z tymi wszystkimi oczekiwaniami wobec ich pracy. Dawniej, jak pamiętam, nauczyciel był dla mnie, albo i nie był, autorytetem. Teraz, żeby zostać autorytetem, nie wiem jaką pracę trzeba by wykonać albo jaką mieć charyzmę. Powiedziałem Jackowi, że tekst jest fajny, a Jacek na to: „To co, może go zróbmy?". I poszedł do dyrektora Artura Tyszkiewicza zapytać, czy byłby taką realizacją zainteresowany. I tak doszło do pracy nad „Belfrem!". Ponieważ nie widziałem w tym monodramie Wojtka Pszoniaka, byłem w dobrej sytuacji.

Nie można mówić o żadnej próbie nawiązania.

- Nie można. Jacek widział monodram Pszoniaka, ale miał swój pomysł na ten tekst. Chciał, żeby to był bardzo żywy, zróżnicowany formalnie i dotkliwy spektakl, żeby nie był zwykłą opowieścią o ludzkim doświadczeniu, tylko opowieścią o strukturze, o władzy, o konsekwencjach władzy, o kosztach, jakie się ponosi, o tym, co się dzieje, jak się dojdzie do ściany. A do tego chciał wydobyć obecny w tym tekście motyw teatru w teatrze.       

Do końca nie wiadomo, czy to jest relacja uczestnika wydarzeń, czy jedynie teatralna kreacja.

- Ta klamra jest bardzo pociągająca. Koledzy z techniki po próbie generalnej sprawdzali w sieci, czy takie zdarzenie, o którym „Belfer!" opowiada, zamach nauczyciela strzelającego do uczniów, miało kiedykolwiek miejsce. Okazuje się, że nie było takiego wypadku. Jeśli na całym świecie nic takiego się nie wydarzyło, jest to godne zastanowienia.

Wyobraźnia widać wystarcza, aby odreagować stres.

- Obserwuję duże zainteresowanie nauczycieli tym monodramem. Ktoś nawet zażartował, że powstał branżowy spektakl dla nauczycieli.

Ateneum jest idealnym miejscem dla tego tekstu: bliskie sąsiedztwo Związku Nauczycielstwa Polskiego, współpraca ze związkiem, wzmocniona otwarciem nowej sceny Ateneum w siedzibie ZNP, także dziesięciolecia obecności nauczycieli na widowni Ateneum to solidny grunt dla „Belfra!". Trochę pan został nagoniony do tego tekstu, nie był to więc wyraz kontestacji wobec teatru panującego, jak próbowałem sugerować. Zresztą pamiętam, że po premierze pańskiego pierwszego monodramu, „Samospalenia" Krzysztofa Szekalskiego (2013), wyrzekał pan, jaką katorgą jest teatr jednego aktora, i przysięgał, że już nigdy więcej.

- Monodram bywa nie do wytrzymania - powstaje stan na granicy samobójstwa. Może trochę przesadzam, ale kojarzy mi się ze schematem westernu: jeden przeciwko wszystkim, w samo południe.

fot. Krzysztof Bieliński

Nie wiadomo, kto kogo zastrzeli?

- Nie wiadomo też, czy w ogóle się spotkamy. Przy „Samospaleniu" miałem kilka takich dziwnych spotkań, kiedy grałem dla młodych ludzi. Oni nie wiedzieli, co z tym zrobić, z niczym im się nie kojarzyło. Te kilka doświadczeń uczy, że trzeba postępować ostrożnie. Przy „Belfrze!" jest o tyle łatwiej, że on od razu wiąże publiczność - teraz popularny jest stand-up, a struktura opowieści w tym monodramie stand-up przypomina. Dopiero w pracy nad tym tekstem zauważyłem, jak jest sprytnie wymyślony, w czytaniu jeszcze tego wszystkiego nie widziałem. Tekst stał się dla mnie niespodzianką. A jak się okazało, że mogę sobie pograć różne postacie, „popostaciować" sobie, a to aktor zawsze lubi, jeszcze lepiej się w tym tekście odnalazłem. Niektórym to podobno przeszkadza, ale moim zdaniem aktor jest po to, żeby „postaciować". Trzeba tylko uważać na proporcje, żeby nie przesadzić, żeby to było smaczne.

Mnie się wydaje, że jest to przedstawienie trochę Gombrowiczem podszyte, że bardzo panu przy pracy nad „Belfrem!" pomogła wcześniejsza przygoda z Gombrowiczem.

- Podejrzewam, że bez mojego doświadczenia z „Trans-Atlantyku" to byłby zupełnie inny spektakl.

Tak jak jest inny od wspomnianego monodramu Pszoniaka, prezentowanego bez mała na „biało", bez dekoracji, muzyki, świateł, jako spotkanie świetlicowe. To był monolog człowieka przegranego, złamanego, który odbębnia swoją pokutę. A pański belfer czerpie z tej zabawy przyjemność.

- To jest show.

W dodatku z sytuacjami niesłychanie zabawnymi. Choć wymordowanie połowy klasy maturalnej niekoniecznie jest śmieszne.

- To właśnie dylemat moralny, z którym zmaga się aktor, kiedy pyta: przyszliście zobaczyć potwora? Uwierzyliście w to wszystko? Bardzo dobrze to wszystko pracuje. Kiedy patrzę na nauczycieli obecnych na sali, którzy reagują nad podziw żywiołowo, odczuwam prawdziwą satysfakcję. A pedagodzy widzowie też mają swoją satysfakcję, pewnie podobną do autora monodramu, Jeana-Pierre'a Dopagne'a, nauczyciela z zawodu, który swoją potrzebę „odwetu" załatwił przez napisanie tego tekstu. Dopagne przez dziesięć lat uczył francuskiego, zanim „wymordował" w monodramie swoich uczniów. Kiedy widzę, jak na to reagują nauczyciele, czuję, że naprawdę trąciliśmy ważną strunę.

I co dalej? Coś ciekawego się szykuje? W tym roku Ateneum obchodzi 95 lat istnienia, podejrzewam, że chce pan tu dotrwać do stulecia.

-  Kto wie, myślę, że tak. Mamy świetny czas, świetny zespół, mamy stabilne prowadzenie teatru, różnorodność propozycji, wracają do nas twórcy, których cenimy, z którymi lubimy pracować - za chwilę czeka nas premiera z Iwoną Kempą, która reżyseruje sztukę „Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej". Gram tam drobiazg, ale cieszę się, że gram ten drobiazg.

Świat stoi otworem na nowe pomysły, niejedno się wydarzy, może coś popełnię jako reżyser. Cieszę się, że przychodzi do nas publiczność. Nie ma też czegoś takiego, że po spektaklu każdy biegnie jak najszybciej na parking - spotykamy się, rozmawiamy, przeżywamy. To jest to, co zawsze lubiłem w zespole teatralnym. Nigdy nie ukrywałem, że to moja wspólnota.

Ale nie unika pan innych terenów, takich jak film czy telewizja?

- Tam trudno się zadomowić, raczej tam się bywa, ale bywam nie tak rzadko.

***

Przemysław Bluszcz - (ur. w 1970 r.) w 1996 r. ukończył Wydział Lalkarski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Przez wiele sezonów związany z legendarnym zespołem Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy za dyrekcji Jacka Głomba. Od 2009 r. jest aktorem Teatru Ateneum, do którego dołączył na zaproszenie dyrektor Izabelli Cywińskiej.

Tytuł oryginalny

Jestem z Ateneum

Źródło:

„Przegląd” nr 7

Autor:

Tomasz Miłkowski

Data publikacji oryginału:

10.02.2025