EN

8.04.2024, 19:32 Wersja do druku

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: Godej do mie

„Godej do mie” Roberta Talarczyka w reż. autora w Hotelu Diament Plaza w Katowicach. Pisze Łukasz Maciejewski w AICT Polska.

fot. Przemysław Jendroska / mat. teatru

Najpierw Katowice. Szok i niedowierzanie. Że tak to miasto wypiękniało, pięknieje wciąż. Zrobiło się europejsko. Sobota przedwyborcza, wiosenna, słoneczna. Centrum pełne uśmiechów, piwa, wykrzykników, lodów, gofrów, dzieciaków. W samym centrum hotel premium „Diament”. I o diamentowej parze w tym hotelu za moment dowiemy się czegoś ważnego.

Podczas przedstawienia Roberta Talarczyka pozornie jest tak samo jak na zewnątrz. Światowo, katowicko, słonecznie. W środku lód się załamał.

Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego, już wiele miesięcy temu, wpadł na pomysł scenicznego wykorzystania pary świetnych aktorów, Agnieszki Radzikowskiej i Dariusza Chojnackiego. Pary na scenie i w życiu. Szukał pomysłu, tekstu, szukał właściwej przestrzeni. Marzenie się ziściło. Nie grają, jak mieli dotąd w zwyczaju, na Dużej Scenie Śląskiego, w Malarni lub na Scenie Kameralnej. Niewielka, kilkudziesięcioosobowa grupa widzów przed rozpoczęciem spektaklu kierowana jest z foyer hotelu „Diament” na piąte piętro – tam mieści się najlepszy, albo jeden z najlepszych apartamentów, z bajecznym tarasem na Katowice. Stare, nowe i najnowsze. Ten taras odegra jeszcze rolę.

Talarczyk sam napisał tekst, sam też spektakl wyreżyserował, a ponieważ świetnie czuje aktorstwo – jest przecież znakomitym aktorem – zaufał talentowi obojga artystów i wygrał na tym. Domyślam się bowiem, że zamierzenie mogło się nie powieść pomimo oryginalnego pomysłu z adaptacją przestrzeni. Chodzi o energię. Wykorzystanie energii aktorskiej, i, co szczególnie trudne, energii ludzkiej. Radzikowska i Chojnacki zrobili to wspaniale.

Przedstawienie „Godoj do mnie” daje się rozpatrywać na dwóch, niemal równoprawnych płaszczyznach – jako opowieść o rozpadzie związku i o rozpadzie języka. Widzowie podczas spektaklu stoją lub siedzą wokół dialogującej po polsku i po śląsku pary. Usłyszą od nich rzeczy, które trudno przyjąć, albo zostaną przez nich wciągnięci do rozmowy. Literacko to kolejny wariant sprawdzonego patentu dramaturgicznego od Edwarda Albee’ego i Tennesse Williamsa, po „Sceny z życia małżeńskiego” Bergmana. Kochający się na pograniczu nienawiści. Odkryciem w tym kontekście jest język, kwestia języka śląskiego. Tego spektaklu, tego tekstu, nie udałoby się zagrać nigdzie poza Śląskiem, i z aktorami, którzy tym językiem się nie posługują.

Bohaterowie noszą imiona prawdziwej Agnieszki (Radzikowskiej) i Dariusza (Chojnackiego), co wydaje się zwodnicze, bo sugeruje prywatne nawiązania do rzeczywistej sytuacji małżeństwa, co raczej prawdą nie jest. Kreacja zatem, ale i opowieść o aktorstwie. Czym jest w aktorstwie prywatność i czy relacja pozazawodowa w związku dwojga wziętych aktorów może przenikać do życia prywatnego? I jaką płaci się za to cenę? Zadajemy sobie takie pytania, towarzysząc obojgu.

Ona jest piękna, on smutny. Oboje są smutni. I zmęczeni: sobą, i wszystkim, co im się wydarzyło, co jest już nie do naprawienia. Prawnik i psycholożka. Dobrze sytuowani, eleganccy, inteligentni, jednak cierpią.

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

Przeżyli największy dramat z możliwych, stracili dziecko, czteroletniego synka. Obrzucają się wyzwiskami, zamiatają pod dywan to, co powinno zostać dopowiedziane. Wciąż jeszcze kochają się, tęsknią za sobą, ale czują się wyobcowani. Można bardzo się kochać, ale nie potrafić przytulić: słowem i gestem.

W „Dobrych chęciach” Billego Augusta, arcydziele skandynawskiego kina na podstawie autobiograficznej prozy Bergmana, bohaterka grana przez Pernillę August, mówiła do wiarołomnego męża: „Nie wiem, czy jeszcze potrafię cię pokochać, ale wierzę, że znajdę miejsce, w którym uda się nam odnaleźć szczelinę, gdzie razem zaśniemy”. Tego snu szukają sceniczni Agnieszka i Darek. Snu zapomnienia i zrozumienia.

Talarczyk wpisuje w ów małżeński dramat niezwykle istotną kwestię przynależności językowej. Śląskiego nadania, śląskiego przekleństwa.

„Godej do mnie” – mówi ona. „Godej” – mówi on. I mówią, płynnie przechodząc w spektaklu na język śląski. To jest ważne odkrycie spektaklu. Śląski język, niegdyś określany jako gwara – i w kinie, i w teatrze, zarezerwowany był przecież głównie dla rodzajowych opowieści lub kabaretów. Śmichy, chichy, plebejada. To za mało jednak, niesprawiedliwe. W przejmującym monologu Chojnackiego, wykrzyczanym właściwie na wspomnianym przeze mnie bajkowym tarasie hotelu „Diament”, sceniczny Darek krzyczy swoją miłość do Śląska, do języka śląskiego, ale czyni to poprzez negację, zaprzeczenie, poczucie odtrącenia i zniechęcenia. Te hałdy, familoki, mit Kutza, i bieda w głowie. I modro kapusta.

I najważniejsze: niemoc ucieczki, niemoc odnalezienia siebie w żadnym innym świecie. Śląski wstyd jest godnością i etosem, ale i poczuciem niezasłużonej drugorzędności. Trzeba o tym „godeć”, trzeba mówić – bohaterom spektaklu udaje się to mniej niż więcej.

Długi proces dochodzenia do prawdy związku, do prawdy najtrudniejszych emocji. Radzikowska z Chojnackim zdają ten test. Najtrudniejszy rodzaj aktorstwa.

Mniejsza o to, że widzowie są na wyciągnięcie ręki, czujemy oddech aktorów, a oni widzą publiczność. Gra idzie dalej. Publiczność zostaje wciągnięta do interakcji – postaci sceniczne wychodzą z roli, pytają widzów o zdanie; dopytują, czym jest dla nich śląskie pochodzenie, czym macierzyństwo. Czasami ktoś nie wytrzymuje, zaczyna głośno płakać – tak było na premierze. Czasami zakrywa twarz. Coś zobaczył, coś ważnego być może odkrył.

Na koniec, już po spektaklu, serwowana jest zadziwiająca kolacja. W hotelowej restauracji dla gości spektaklu serwowane są wyśmienite śląskie specjały: wodzionka, rolada, gůmiklyjzy, czyli „po naszemu” kluski śląskie. Konfuzja. Dziwnie się z tym czułem. Po takim spektaklu, po takiej dawce emocjonalnego rollercoastera – modro kapusta?

Ale może tak właśnie trzeba, może to jest dopowiedzenie tego, czego nie udało się dopowiedzieć. Śląska dusza to jedno, drugie, i trzecie. Wielki dramat i zupa nic. Pokruszony chleb i zapach czosnku. Życiowe witaminy. To pozwoli przetrwać. Tylko trzeba „godeć”. Godej do mie. Godej.

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła