„Sędziowie” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Pisze Kamila Łapicka na swoim blogu.
Postacie Wyspiańskiego narodziły się z prawdziwego zdarzenia. Morderstwa dokonanego w galicyjskiej wsi pod koniec XIX wieku.
Ofiarą była ciężarna dziewczyna służąca u żydowskiego karczmarza. Zabójcą miał być jego syn, ojciec dziecka. Na kartach Sędziów Jewdocha, Samuel i Natan stali się żywi i zyskali swoją wolę. Autora obchodził ich los, ich dramat, ich tragedia. Scena posłużyła mu do tego, aby ich pokazać. Obmyślał swoje dzieło idąc za treścią i logiką rzeczywistych wydarzeń, lecz wzniósł je na wyższy poziom – tragedii moralnej. Ze względu na analogię w przebiegu procesu twórczego pozwoliłam sobie tutaj na parafrazę fragmentu rozprawy o Hamlecie, w której Wyspiański opisał sposób pracy Szekspira, znającego pierwowzór fabularny przed napisaniem dramatu.
„Tragedya” Sędziowie została opublikowana w roku 1907 i autor nie zobaczył jej za życia na scenie, chociaż bardzo o tym marzył. Przyczyną były jego perypetie z teatrem krakowskim. W 1905 roku walczył o fotel dyrektorski, lecz posadę dostał Ludwik Solski. Otrzymał on od Wyspiańskiego egzemplarz Sędziów, ale nie zdecydował się na wystawienie z powodu wątków żydowskich, a właściwie antyżydowskich. Szło o to, czy śmierć dziecka Jewdochy, która pod wpływem Natana truła się po zajściu w ciążę, ma związek z mordem rytualnym. Solski miał uraz po tym, jak zrewoltowała się przeciwko niemu publika, kiedy wiele lat wcześniej grał Żyda w beczce. Wyspiański, będąc już w złym stanie zdrowia, pofatygował się specjalnie przygotowaną karetą z Węgrzc do Krakowa, aby porozmawiać z Solskim. Nie rozwiał jednak jego wątpliwości, mógł się czuć podobną insynuacją urażony. Uśmiechnął się tylko zagadkowo. Scenę tę przywołał we wspomnieniach Adam Grzymała-Siedlecki („Dialog” nr 4/1965). Jego zdaniem sens utworu Wyspiańskiego zawiera się w końcowym, rozrachunkowym monologu Samuela i jest nim konieczność wiary.
Można w ciągu sześćdziesięciu minut opowiedzieć historię, która porusza umysł i ducha. W każdym razie Anna Augustynowicz to potrafi. Doskonali są jej Sędziowie.
Duża w tym zasługa twórców scenografii i kostiumów, którzy wykreowali z elementów pozbawionych na pozór organicznego związku obraz sceniczny korespondujący z fabułą Sędziów. Scenografia Marka Brauna to przestronne wnętrze wiejskiej izby. Brak mu jednak znaków szczególnych. Widzimy tylko bielone deski drewnianej podłogi i z tego samego materiału wykonaną tylną ścianę, pełniącą funkcję ekranu, a także dwie pary białych drzwi, kilka taboretów i rodzaj wysokiego wózka na kółkach. Można więc powiedzieć, że w scenografii jest coś z tradycji wystroju izby w karczmie, czy domu na wsi.
Z kolei kostiumy Tomasza Armady to absolutna nowoczesność. Każdy z aktorów ma na sobie kombinezon typu „druga skóra” z naszytymi gdzieniegdzie cielistymi łatami. Dopiero na tę bazę nakładane są elementy znaczącego kostiumu: płaszcz, kubrak, sutanna, sukienka. Trzeba też dodać, że kostiumy żyją podwójnym życiem. Co to znaczy? Pomiędzy sekwencjami gry są pauzy, w czasie których aktorzy wędrują z jednej strony sceny na drugą w rytm dość żywej melodii. Wtedy są zwykle „nadzy”, czyli pozostają wyłącznie w tych cielistych kombinezonach. Ale… w tym samym czasie widzimy ich na ekranie w projekcji zupełnie ubranych, na dodatek w strojach, z których część nie pojawi się nigdy na scenie.
W obsadzie znaleźli się zarówno aktorzy gnieźnieńskiego teatru, którzy ujawnili swój kunszt po raz kolejny – Roland Nowak w roli Samuela, Wojciech Kalinowski jako Jukli – jak i młodzi wykonawcy, grający gościnnie. Najbardziej zachwyciły mnie właśnie role młodych aktorek, tuż po dyplomie. Katarzyna Lis (AT), chodząca przez cały spektakl z dopiętym brzuchem (odsłoniętym w „nagich” sekwencjach), na szeroko rozstawionych nogach, grała Jewdochę bardzo charakternie. Potrafiła pokazać – z powagą, co w dzisiejszym teatrze nie jest oczywistością – nędzę jej życia, „strute serce”, zatraconą duszę. Głęboką, bliską szaleństwu rozpacz dziewczyny, która zabiła swoje nienarodzone dziecko i żyje w męce winowajczyni, czekając już tylko na śmierć. Moment, w którym wyznaje, że słyszy płacz dziecka („ja uszy mam pełne płakania”) i widzi wodzące za nią oczy, jest ogromnie przejmujący za sprawą użytych środków: statyczna postawa (ułatwiająca skupienie na słowach i twarzy aktorki), prostota wypowiedzi, brak przesadnego sentymentalizmu (widzimy jedynie łzy błyszczące w jej oczach, przed którymi ukazują się straszne obrazy).
Natomiast Weronika Krystek (AST) jako Joas, młodszy syn Samuela, była eteryczna, uduchowiona, jaśniejąca. Aktorka jest drobnej, niemal chłopięcej postury i to także znakomicie współgrało z postacią. Wrażliwiec Joas, chodzący po scenie z szeroko otwartymi oczyma i targający w ręku futerał ze „skrzypką”, umiał dostrzec najdrobniejszy grymas na twarzy ojca i ognie w jego oczach, ponieważ patrzył „wskróś serca”. To on wydaje Samuela w ręce ziemskiej sprawiedliwości. Jednocześnie przemawia przez niego poczucie odpowiedzialności moralnej wyższego rzędu, które okupi własną śmiercią.
Anna Augustynowicz napisała w programie: „Poszukujemy języka teatru – formy, którą »grają się« zapisani przez poetę ludzie w przestrzeni nazwanej »poza-czasem«, »między dobrem a złem«”. Przeczytawszy te słowa przed rozpoczęciem przedstawienia miałam obawy, że będzie ono zbyt hermetyczne. Niepotrzebnie. Choć bez wątpienia każdy widz skorzystałby na znajomości biogramu Wyspiańskiego, genezy powstania utworu i stosunków polsko-żydowskich na początku XX wieku, to nawet przychodząc do teatru z kompletnie „czystą” głową, wyszedłby nasycony treścią, rozumiejąc relacje pomiędzy postaciami.
Wiem, co mówię – tuż przed spektaklem usłyszałam dialog:
– O czym to będzie?
– O polskim wymiarze sprawiedliwości.
***
Autorka wpisu obejrzała spektakl w ramach prac w Komisji Artystycznej Konkursu „Klasyka Żywa”.