„Pączki, pajączki, nie przejmuj się… albo euforyczny stan świadomości o zapachu słów” w chor. Aleksandry Bożek-Muszyńskiej i uczestniczki projektu w Mazowieckim Instytucie Kultury w Warszawie, w ramach VI Centralnej Sceny Tańca. Pisze Hanna Raszewska-Kursa.
Improwizujemy, pączkujemy, w grupie, indywidualnie, wszystkie na raz i każda z osobna... To był wspaniały proces, który nadal trwa i ten pokaz to mam wrażenie zaledwie przystanek we wspaniałej podróży – napisała na facebooku Aleksandra Bożek-Muszyńska, zapowiadając spektakl Pączki, pajączki, nie przejmuj się… albo euforyczny stan świadomości o zapachu słów. Choreografka pracowała nad nim kilkanaście tygodni z ponad dwudziestoosobową grupą kobiet w ramach bloku programowego Centralnej Sceny Tańca pn. „Animacje społeczne”. Mam poczucie, że tą nieformalną zapowiedzią dotknęła czegoś szalenie istotnego: w tego typu działaniach spektakl powinien być właśnie przystankiem, pewnym etapem drogi, którą uczestnictwo w projekcie otwiera. Powinien być nie punktem dojścia, nie celem samym w sobie, a jednym z doświadczeń, które otrzymuje się czy zdobywa.
Działanie artystyczne może wiele przynieść odbiorczyniom, którymi w projektach animacji społecznych są nie tylko osoby zasiadające na widowni, ale też te oglądane na scenie (wcześniej pracujące w sali, niewidziane przez nikogo oprócz prowadzącej). I proces, i rezultat spektaklowy, mogą dostarczać narzędzi do pogłębiania swojej wrażliwości i do eksplorowania różnych sposobów ekspresji i komunikacji, do trenowania empatii poprzez spotykanie osobowości, których na co dzień w otoczeniu brak, do ćwiczenia sprawności fizycznej i rozumienia własnego ciała; wreszcie mogą być najzwyczajniej w świecie przyjemnością i dobrą zabawą. I wszystko to jest ważne – tak samo ważne jak to, by nie oszukiwać zaangażowanych, nie mamić ich iluzją, że przedsięwzięcie ma uczynić z nich profesjonalnych artystów i artystki, oraz nie traktować ich przedmiotowo, jako narzędzia do zrealizowania założeń wniosku grantowego. Dobrze przeprowadzony artystyczny projekt animacji społecznej wyposaża osoby uczestniczące w doświadczenia, które staną się wartościowymi wspomnieniami i będą procentować w przyszłości na rozmaite sposoby. Odwołując się do słów Bożek-Muszyńskiej: spektakl będzie zdarzeniem pewną podróż podsumowującym, a zarazem otwierającym nową.
I tak właśnie, myślę, stało się tutaj. Czuć było w spektaklu rzetelność warsztatu, którego nabywały performerki początkujące lub który wzmacniały te bardziej doświadczone, czuć było delikatność i szczerość emocjonalną, a jednocześnie nie było wrażenia, że warsztat wtłoczono w ciała czysto technicznie ani że dostęp do uczuciowości został otwarty na siłę. Miało się wrażenie, że performerki dają z siebie nie tyle wszystko, ile wszystko, na co są w danym momencie gotowe. I było to naprawdę wystarczające, i było to naprawdę dużo.
Na scenie przez cały czas obecna była pełna grupa. Wspólnym mianownikiem uczestniczek były soczyste kolory kostiumów, utrzymanych w palecie od zieleni, przez szafir, po fiolet. Można było zaobserwować styl sportowy, estetykę glamour i kombinacje pozornie nieoczywiste, ale wyraziste i przemyślane. Podobnie różnorodne były ciała: w różnym wieku, różnych rozmiarów i kształtów, o różnym stopniu sprawności i kolorach włosów czy odcieniach cery, z twarzami umalowanymi i nagimi.
Dramaturgię spektaklu określiłabym jako przeprowadzenie grupy i publiczności od samotności, przez wspólnotowość, po samodzielność i otwartą opcjonalność. Pierwsza scena to długa sekwencja rozgrywających się jednocześnie działań solowych. Performerki swobodnie i głęboko oddychały, aktywizująco podrygiwały, masowały sobie uszy, jakby chcąc uwrażliwić je na werbalne prowadzenie przez choreografkę-improwizatorkę docierające z głośników. Słowa, sylaby, pomruki Bożek-Muszyńskiej prowadziły ku zwiększaniu intensywności ruchu: pojawiały się podskoki, intencjonalnie wywoływane drżenia (tzw. szejki), dynamiczne skręty – wszystko swobodne, ale nieprzypadkowe. Stopniowo z tej multisolowej choreografii zaczęły się wyłaniać wspólne motywy (miękkie, szerokie ruchy, kontakt wzrokowy i dotykowy), a następnie 2- i 3-osobowe podgrupy realizujące własne kompozycje niezależne od pozostałych. Jedne podgrupy działały w miejscu, inne meandrowały między nimi. Role te co i rusz zmieniały się, tworząc migotliwą mozaikę zatrzymań, falowania, kołysania, by następnie przeorganizować duety i tria we wspólną scenę żywiołowej, synchronicznej kompozycji.
Ta zbiorowa scena przykuwała uwagę nie tylko swoją pomysłowością, ale i bezpretensjonalnością. Oczywiście, że nie od razu powstał idealny synchron. Oczywiście, że co jakiś czas ktoś pomylił się w liczeniu, zamiast kroku w bok zrobił obrót czy klasnął w niewłaściwym momencie. I ta właśnie niedoskonałość oraz pełna jej akceptacja stały się dla mnie tematem sceny. Spokojne i wspierające towarzyszenie głosowe Bożek-Muszyńskiej wzmacniało poczucie, że tak też można, i w jakimś sensie zachęcało do rezygnacji z nadmiaru ambicji, niekoniecznie potrzebnej, a mogącej odebrać wiele radości. „Kiedyś się uda” mruczała choreografka do mikrofonu, zachęcając do kontynuacji, ale i do nie żyłowania się w celu osiągnięcia idealnego odwzorowania wymarzonej struktury, gdy „ciałoumysł” akurat pozwolił sobie na rozkojarzenie. Nie ta konwencja, nie te potrzeby, nie na siłę. Synchron w końcu się oczywiście wydarzył, a dzięki otwartemu na etap pomyłek sposobowi, w jaki do niego doszło, był tym bardziej satysfakcjonujący.
Tryb „nie na siłę” dotyczył też interakcji z widownią, co było widoczne jeszcze zanim spektakl się rozpoczął. W foyer publiczność została uprzedzona, by ta lubiąca ciszę i spokój weszła innymi drzwiami niż ta dobrze się odnajdująca w głośnych dźwiękach. W rezultacie jedna grupa została powitana szpalerem uśmiechów i życzliwym „dobry wieczór”, a druga – kaskadą oklasków i zachęcających pokrzykiwań. Nie było też wciągania na siłę widowni na scenę, co bywa zmorą animacyjnych projektów. Było zaproszenie: najpierw do posiedzenia między wytańczonymi performerkami i posłuchania wierszy szeptanych przez nie według ich własnego wyboru, potem do krótkiej wspólnej potańcówki w przyjaznym wyciemnieniu. Z zaproszenia wiele osób skorzystało, co z pewnością zwiększyło liczbę sposobów przeżywania spektaklu, jako że wiersze, których się wysłuchało, mogły być bardzo różne. (Ja sama przysiadłam się do kontrastowo odmiennych utworów – jeden mówił o rozstaniu, może odejściu, może żałobie, drugi zaś pełen był obrazów ciepła i spokoju.)
Punktem wyjścia dla pracy nad spektaklem była książka Guma Niny Simone Warrena Ellisa, co oprócz wniesienia określonych treści czy postaw każe – wraz z przywołanym tu wcześniej gestem rozmasowywania uszu – uwrażliwić się na audiosferę. Bożek-Muszyńska, na żywo konstruując werbalną ścieżkę dźwiękową, na przemian dobierała słowa abstrakcyjnie stymulujące wyobraźnię i słowa konkretnie odnoszące się do sytuacji scenicznej, przeplatając je niesemantycznymi ciągami sylab, oddechem oraz dźwiękami z głębi krtani i trzewi. Atmosferę współkreował kolaż piosenek o zróżnicowanej dynamice i nacechowaniu emocjonalnym, przy czym zwracał uwagę fakt, że (co nieczęste) tylko jedna była po angielsku, co wzmacniało proróżnorodnościowy kierunek całości. Utwory muzyczne bez tekstu szeleściły perkusją lub pojękiwały długimi, elektronicznymi dźwiękami. W przedfinałowej zaś scenie z wierszami szept kreował liczne wrażenia akustyczne naraz: osoby, które zdecydowały się wejść do mówionej „biblioteki”, wysłuchały poszczególny wierszy, dla pozostałych na widowni scena szumiała chóralną kompozycją na intymność i tajemnicę.
Gdzieś blisko początku spektaklu zastosowano interesujący zabieg scenograficzny. Kurtynę zasłaniającą tył sceny kilkukrotnie rozsunięto i zasunięto, by finalnie pozostawić ją otwartą i obnażyć kilka schodków, drzwi i świetlistą tabliczkę z napisem „wyjście ewakuacyjne”. Niby nic niezwykłego: znane MIK-owskiej publiczności wejście do kulis, tabliczka na mocy konwencji teatralnej właściwie ignorowana. A jednak tym razem jej obecność wniosła coś ważnego – obecność najpierw tak wprost ujawniona, potem stonowana opuszczonym półprzejrzystym ekranem, ale nadal przypominająca o sobie sączącym się przez ekran zielonym światłem. Wniosła do mojego odbioru myśl, że czasem (często?) potrzeba pod ręką takich awaryjnych drzwi, z których można skorzystać nie tylko w razie wielkiego niebezpieczeństwa, ale też w celach ratunkowych bardziej codziennych. Żyjemy pod presją, w przebodźcowaniu, w zamęcie i poczuciu zagrożenia, niestabilnie. Tymczasowa, nawet chwilowa, ewakuacja może pomóc wyregulować emocje, uspokoić i doenergetyzować ciało, wyrwać się z drenującego wiru powinności i napięć. I może właśnie takim tymczasowym, ale bogato i długofalowo dokarmiającym wyjściem ewakuacyjnym może być po prostu wspólne tańczenie w gronie osób o podobnych potrzebach? Osobiście mocno w to wierzę.
***
Pączki, pajączki, nie przejmuj się… albo euforyczny stan świadomości o zapachu słów
Koncepcja: Aleksandra Bożek-Muszyńska
Choreografia: Aleksandra Bożek-Muszyńska i uczestniczki projektu
Kreacja i wykonanie: Jowita Bożek, Sasha Cherkas, Natalia Drozdowicz, Sandra Eliasz, Anna Janicka, Irmina Konefał, Aleksandra Kowalczyk, Maja Kowalczyk, Ludmiła Kruszewska, Marta Krycińska, Małgosia Kuszner, Monika Leszczyńska, Agata Maciejewska, Stephanie Matuschek, Stella Pawłowska, Katarzyna Płocińska, Agata Redlicka, Kinga Senczyk, Krystyna Słowik, Urszula Strych, Magdalena Szymańska, Katarzyna Wawrzycka, Dorota Ziółkowska. Z powodu siły wyższej udział w spektaklu musiały odwołać Natalia Drozdowicz i Stella Pawłowska.
Muzyka: collage
Projekt: Centralna Scena Tańca w Warszawie, edycja VI
Organizator: Mazowiecki Instytut Kultury i Fundacja Artystyczna PERFORM
Współfinansowanie: miasto stołeczne Warszawa
Spektakl prezentowany 17.04.2025 w sali widowiskowej MIK.
Tekst powstał w ramach projektu Centralna Scena Tańca w Warszawie – edycja VI