„Frankenstein” Mary Shelley w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. S. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Kiedy masz dobry humor, siedzisz ze znajomymi, jest szczypta alkoholu i obowiązkowe chipsy czas włączyć film. I aby zabawa nabrała rumieńców nie oglądamy komedii, ale – dla kontrastu – horror albo film grozy. Któż nie zna historii Frankensteina? Zazwyczaj każdy myli nazwisko głównego bohatera z imieniem stworzonego monstrum. Ale to jest drugorzędne, bowiem najważniejsza jest niesamowitość przygody, dążenie do skonstruowania nadczłowieka, mocowanie się z boskością. Pierwowzorem dla kilku ekranizacji była powieść Mary Shelley, angielskiej poetki i pisarki okresu romantyzmu. W 1816 roku spędzając wyjątkowe lato, przepełnione duchem katastrofy erupcji wulkanu w Indonezji, w doborowym towarzystwie między innymi Georga Byrona, opowiadano historie grozy i strachu. Z tego zrodziła się powieść, która w historii literatury uważana jest za pierwowzór gatunku fantastyki. I z tym balastem, kulturowym dorobkiem, całą historią obecności bohatera we współczesnej sztuce, ale i popkulturze przyszło zmierzyć się duetowi Hubert Sulima (adaptacja, dramaturgia) i Jędrzej Piaskowski (reżyseria). I upadek jest bolesny. Bowiem twórcy nie wiedzą o czym ma być najnowsza premiera w Kielcach. Trochę to spektakl jak skecz o pierogach, na których ciągle przybywa zasmażki, a to pierogów – i micha strawy rośnie. I co z tego, jak jest to posiłek całkowicie niestrawny?
Autorzy
spektaklu zbudowali wielowątkową opowieść tylko na pewno nie o monstrum,
nie o ambitnym naukowcu, też nie jest to historia rodziny, która jest
znikającym tłem Wiktora Frankensteina. Czyli po co zaproszono widzów?
Można wysnuć wniosek, że po nic. Przedstawienie jest kolażem rozpisanym
na pretensjonalne dziesięć rozdziałów i epilog. A to urodziny, a to
pogrzeb, a to sen snu, a to nieudane wesele, a to muchy. Czego nie ma w
tej historii. Każdy znajdzie coś dla siebie. Jednak nie ma w tej
narracji niczego co ukazywałoby motywacje postępowania Wiktora
Frankensteina. Dlaczego opuszczając dom, odrywa się od rodziny, dążąc do
zbudowania monstrum? W pierwszej chwili wygląda, że to erotyczne
zauroczenie, które ma wymiar nekrofilii, ale tak szybko jak się trop
pojawia, to znika. Bo monstrum jest jak z klubu techno i daleko mu do
seksualnych podbojów. Ani on straszny, tym bardziej przeraźliwy. Nawet
chciałoby się go przytulić i do domu zabrać. W żaden sposób nie można
wywnioskować ze spektaklu, że monstrum, nazwany Nieznajomym, jest
cieniem głównego bohatera, który wpływa na tragiczne losy rodziny. Jest
tak głębokim tłem, że ciężko połączyć logikę relacji z konsekwencjami
dla wszystkich postaci. I snuje się ta opowieść, którą ubarwiają a to
przelatujące muchy, które zmieniają się w agresywne, wygadane kobiety
jak z przedziału w pociągu w Dniu świra Marka Koterskiego. A to wywód
ojca Alfonsa Frankensteina o elektryczności, po którym można wysnuć
wniosek, wyłączajmy światło, żyjmy przy świeczkach, bo można zginąć. I
tych podprogowych analogii do współczesności jest bardzo wiele.
Ekologia, równość, feminizm, jest dokładnie każdy wątek, bo wszystko będzie pasowało i na pewno zadowoli każdego widza. Tylko teatru nie robi się po to, by było nijak, ale abyśmy wychodząc z instytucji kultury mieli o czym rozmawiać, a nie czuć się zażenowani obejrzanym banałem i pustą opowieścią. Twórcy intelektualnie ponoszą porażkę. W zamian próbują ją zakryć stroną wizualną. I tu kolejna pułapka. Dosadność jest przerażająca. Niby abstrakcyjne formy dekoracji (Anny Marii Kaczmarskiej i Mikołaja Małka) będące ni to karykaturami twarzy bądź krą lodową zostały zestawione z realizmem i dosadnością kostiumu (Rafał Domagała). Muchy – z obowiązkowymi skrzydełkami, Wiktor – w modnym stroju, Mary Wollstonecraft, matka Mary Shelley – w romantycznej sukni, dzieci – w mundurkach. Ale, aby widz nie miał żadnego problemu z rozszyfrowaniem, że to naciągana historia, przez scenę przemierzają duchy – a jakże jak z naszego dzieciństwa: w prześcieradłach z wyciętymi oczami. Ani to śmieszne, ani straszne. A jakieś chyba powinno być?
Aktorstwo w przedstawieniu jest oparte na niekończących się monologach. Jacek Mąka (Alfons) rozsiada się z synem Mateusz Bernacik (Wiktor) w leżakach i prowadzi monolog o elektryczności, który ciągnie się w nieskończoność. Relacje rodzinne są tak wydestylowane, że można odnieść wrażenie, że to obcy sobie ludzie. Mateusz Bernaciak jest tak zagubiony w swojej roli, bezsilny i pozbawiony emocji, że nie wiadomo co motywuje nim do budowania nowego świata. Jedyną postacią, która dominuje nad resztą, mając jeden monolog, którego chce się słuchać to Joanna Kasperek (Mary Wollstonecraft). Jest istotny, słowo pada celnie i jasno. Najwięcej wątpliwości wzbudza samo monstrum. Dawid Żłobiński (Nieznajomy) jest tak delikatny, że nie wiadomo jakby mógł skrzywdzić muchę, a co dopiero popełnić zbrodnię. Jego głos, postura zbliża go do uroczego młodzieńca, a nie przerażającego człowieka.
Nie lubię takiego teatru. Bez jasnej opowieści, o wszystkim, aby każdego zadowolić i nikt aby nie poczuł się dotknięty. Po co było brać do wystawienia Frankensteina, skoro wszystko z niego na scenie wyparowało. Jaki był cel podpierania się biografią Mary Shelley jak nic z tego nie wynika. Nie ma rodzinnego upadku, nie ma więzi, nie ma strachu. Jest pustka. Lepiej zostać w domu i zaopatrzyć się w szczyptę alkoholu, chipsy i włączyć film grozy. Najlepiej Frankensteina z roku 1994 z Robertem De Niro i Kennethem Branaghem.