„Ułani” Jarosława Marka Rymkiewicza w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Spektakl zaczyna się dość nietypowo: widzów stłoczonych we foyer zaskakują wpadające jak bomba dwie wiosenne dzierlatki (Anna Ułas i Paulina Korthals), które z niekłamaną radością opowiadają o tym, jak to by chciały spotkać ułana. Polskiego, prężnego ułana. Gorącego. Muskularnego. Za chwilę wśród widzów ujrzymy Jerzego Radziwiłowicza, który w genialnej kreacji feldmarszała opowiada niewiastom ilu to dziś ubił ułanów i jaki z niego chwat. A teraz cóż? Po takiej szarży nic innego tylko kobity by potrzebował. Tymczasem na balkonie (cały czas we foyer) pojawia się znakomita w roli Ciotuni Anna Seniuk i w prostych słowach wygarnia wojskowemu, co o nim myśli i co z nim zrobi…
Taki prolog, choć dziś już rzadziej spotykany w teatrze, ma zapewne pomóc publiczności wejść w rolę uczestników spektaklu, bo za chwilę, po sprawdzeniu biletów i covidowych paszportów, już we właściwej sali toczy się dalsza opowieść o ułanach, co to „chrystrianizowiali” plugawą Europę. Patrząc na scenografię (odrapane stoły i stare krzesła) od razu przychodzi mi na myśl puszczany za komuny w telewizji program rozrywkowy pt.: „Spotkanie z balladą – wizyta w Kopydłowie”. Jest równie śmiesznie, „buraczano”, trochę idiotycznie, ale też nieco pouczająco i „cebulowo”. Myślę, że gdyby twórcy spektaklu zobowiązali kolejnych widzów, na przykład w ramach zniżki za bilet, do przybycia na przedstawienie w strojach ludowych, maciejówkach, czapkach z pawim piórkiem czy siodłem na plecach, albo chociaż w kibicowskich szalikach, byłoby jeszcze śmieszniej. Tym bardziej, że główny ułan okazuje się być europejskim gejem (Hubert Paszkiewicz) i nawet nie ma zamiaru tknąć polskiej dziewicy (Dominika Kluźniak), która ma urodzić zbawcę narodu, mesjasza, którego oczekuje nawet święty ułan z zaświatów (świetny Mariusz Benoit z partyjnym zadęciem recytuje słynną i znaną każdemu obywatelowi „Lokomotywę”). Kluźniak gra w tym spektaklu zdecydowanie pierwsze skrzypce, jest przeuroczo niesforna, ma świetny kontakt z widzem i jest zdecydowanie najbardziej zabawna z całej obsady. Szkoda tylko, że nie do końca słyszę wszystkie wypowiadane przez aktorkę słowa. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas oglądania „Letników” na dużej scenie – taka maniera mówienia, czy też może jednak artykulacyjna nieprecyzyjność?
W roli ordynansa oglądamy równie znakomitego Arkadiusza Janiczka, a jego życiowe mądrości zapadają w pamięć dłużej niż końcowe oklaski. Do tego fantastyczny pomysł konnej jazdy rodem z Monthy Pytona.
Dodatkowym atutem przedstawienia jest otwarta scena, na którą w czasie dwóch przerw mogą wejść widzowie i – bez upomnień ze strony obsługi – zapoznać się z rekwizytami, ułańskimi mundurami, odciskami palców Adama Mickiewicza, kompletem sztućców od prezydenta Rafała, czy zapukać w autentyczne okienko, pod które z chęcią przybywali ułani. Wszystkiego można dotknąć, a na scenie stoi też cały czas „kanapa omdleń”, na której można bez problemu cyknąć sobie fotkę na Instagrama. Natomiast na foyer mamy galerię wielkiego malarstwa ułańskiego, „koński łeb” dostojnie rży, gdy go pogłaskać, a „letnie sukienki” pieją dziewczęcym śmiechem, gdy za sznurek z tyłu pociągnąć.
Ogląda się to wszystko wyśmienicie, jest w tym mnóstwo dystansu i niechęci do narodowej bufonady, partyjnych akademii, czołobitności wobec romantyzmu czy odpustowego patriotyzmu. Do tego cała obsada aktorska jest fantastyczna. Jednych jest tu trochę mniej, innych trochę więcej, ale w sumie wszyscy robią świetną komediową robotę. Co prawda finał jest nieco zatrważający, bo tytułowi ułani znów jadą się bić zamiast rodziną i firmą się zająć, ale widocznie już taki nasz los, potomków ułanów, obywateli Najświętszej RP. Zatem mocno polecam odświeżyć nasze patriotyczne głowy. Z „Ułanami” warto!