"Kuchnia Caroline" Torbena Bettsa w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Kierowany dobrym przeczuciem i świadomością, że właśnie w tym teatrze obejrzałem ostatnio znakomity „Wstyd” Marka Modzelewskiego i zniewalające „A planety szaleją…” wybrałem się na kolejny spektakl do Teatru Współczesnego. Tym razem na „Kuchnię Caroline”. Zawsze po powrocie z przedstawienia małżonka pyta mnie, jak było. Tym razem widząc moją kwaśną minę stwierdziła: no to przynajmniej nie musisz zdawać relacji… Muszę.
„Kuchnia Caroline” to przykład spektaklu, w którym trudno zauważyć pomysł reżysera, mogący uzasadniać wybór tego dramatu do zainscenizowania na scenie. Ja przynajmniej żadnego pomysłu ani interpretacyjnego, ani realizacyjnego nie zauważyłem. Oczywiście, aktorzy dokonują karkołomnych wysiłków scenicznych, by ratować ten kiepski i mocno banalny tekst, ale efekt ich prób na niewiele w tym przypadku się zda. Tego po prostu nie da się uratować, co widać w sytuacjach, kiedy patrzę jak uchodzi z nich powietrze, z jaką niemal rozpaczą, ale i bezsilnością próbują bronić swoich bohaterów. Ze szczególnym smutkiem obserwuję, jak walczy z przejaskrawieniem postaci jedna z moich ulubionych aktorek, Katarzyna Dąbrowska.
Na scenie przez prawie dwie godziny dzieje się naprawdę niewiele. Słyszymy jakieś nic nie znaczące rozmowy majętnych ludzi dotyczące spadku dla syna, który odkrywa swój homoseksualizm (bardzo modny dziś temat w teatrze, czy jednak nie za często eksploatowany?), małżeńskiej zdrady z facetem od naprawy kranu i kładzenia parkietu, a wszystko toczy się w tak ślimaczym tempie, że nawet jeśli czasami w dialogach pojawiają się kwestie bardziej zabawne, giną we wszechogarniającej nudzie. Jedyne momenty, które przynoszą odmianę to te, kiedy na scenę wkracza Andrzej Zieliński, ale i on nie jest w stanie tego pełnego frazesów tekstu wybronić. Ani wtedy kiedy mówi o swoim zdrowiu czy też prosząc żonę o wybaczenie. W tym dramacie tak naprawdę z rozmów między bohaterami wynika bardzo niewiele, ale ta nieumiejętność komunikacji pozbawiona jest jakiejkolwiek siły, akcja nawet na moment się nie rozpędza, wszystko tonie w marazmie i braku porozumienia z publicznością, która śmieje się tylko z rzucanych przez bohaterów wulgaryzmów, bo nic innego na scenie nie jest w stanie zwrócić jej uwagi. Na moim przedstawieniu sala była wypełniona zaledwie do piątego rzędu, co starczyło tylko na dwa wyjścia aktorów do ukłonów.
W moim przekonaniu ten spektakl to nieporozumienie. Dlatego ze zdziwieniem czytam zachwyty co poniektórych krytyków na temat dramaturgicznego talentu Torbena Bettsa i walorów jego sztuki, a także znakomicie zagranych przez aktorów postaci. Ja przynajmniej tych komplementów nie potwierdzam. Ale jeśli chcecie, możecie sprawdzić to sami. Przecież, jak mówią aktorzy, podobno każdy spektakl jest inny i wiele zależy od tego, kto danego dnia zasiada na widowni.