"Cardillac" Paula Hindemitha w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Zawsze wybierając się do filharmonii, opery czy teatru muzycznego staram się przesłuchać materiał muzyczny wydarzenia, czy to na YouTube czy z płyty, w końcu w obecnych czasach jest ogrom możliwości. Tak samo było z operą „Cardillac”. Tu dotarłem do takich wykonań, które kompletnie mnie nie usatysfakcjonowały ani muzycznie, ani reżysersko. Muzycznie może dlatego, że to jednak twórczość współczesna – nie bardzo znajdująca się w kręgu moich muzycznych fascynacji (teatralno-uniwersyteckiego wykształcenia nie mam, co wypomniała mi ostatnio jedna z przedstawicielek Nowej Siły Krytycznej, ale muzyczne akurat tak), reżysersko, bo faceci w futrach to jednak z różnych względów nie moja bajka. Zresztą sam temat opery – jubiler jako psychopata? – jakoś nie do końca mnie przekonywał. I tak pełen obaw wybrałem się do Teatru Wielkiego w Warszawie na najnowsze dzieło tej sceny. Wspomniane obawy prysły już w pierwszych minutach.
Od prologu dostałem porcję nowoczesnej choreografii zakomponowanej do perfekcyjnie wykonanej i trudnej muzyki Paula Hindemitha pod dyrekcją Tima Murraya, który wyciągnął z niej wszystko, co najbardziej szlachetne i godne interpretacyjnego pogłębienia. Znakomite i zachwycające pod każdym względem są dekoracje przedmieść futurystycznego Paryża, wyróżniające scenografię zaprojektowaną przez Borisa Kudlickę. Świetne, lekko przerażające sceny zbiorowe, pełne chaosu i przemocy, bardzo dobrze oddają wszechobecne na scenie ZŁO. „Pięknie” pokazane, brutalne, bezlitosne, prawdziwe.
Aktorsko jest też przepięknie, a wokalnie wspaniale, nawet wśród solistów w najbardziej krótkich przebiegach scenicznych. Trzeba wymienić wszystkich występujących, bo pominąć kogokolwiek byłoby grzechem: Izabela Matuła, Katarzyna Szymkowiak, Wojciech Parchem, Pavlo Tolstoy, Wojtek Gierlach, Artur Janda są naprawdę znakomici. Natomiast główna rola należy do mistrza Tomasza Koniecznego, którego słyszałem już na koncertach podczas festiwalu „Chopin i Jego Europa”. Zawsze były to interpretacje najczęściej pieśni pod względem wokalnym nie mające sobie równych, ale w operze Hindemitha dochodzi jeszcze pełnia wyrazu aktorskiego – baryton Koniecznego w tym kontekście wywoływał ciarki na plecach, słychać było westchnienia siedzących w pobliżu pań, widać przecieranie mocno zaparowanych okularów. Ten rewelacyjny występ to potwierdzenie niebywałego talentu i muzycznego kunsztu śpiewaka, którego oklaskują melomani na największych scenach operowych świata.
Ogromną rolę spełnia w spektaklu zespół taneczny, występujący w przerażająco świecących maskach, skutecznie potęgujący niepokojącą, pełną przemocy, chaosu i grozy sceniczną atmosferę. A jak już jesteśmy przy tancerzach, to chciałbym wspomnieć o największej dla mnie niespodziance, mianowicie o jedynej nie śpiewającej, ale tańczącej głównej roli scenicznej, postaci Demona, który jest uosobieniem psychicznych zaburzeń i obsesji tytułowego Cardillaca. O tym, kto wcielił się w tę postać, dowiedziałem się dopiero podczas braw końcowych, albowiem po zdjęciu maski okazało się, że jest to Robert Wasiewicz – tancerz i aktor, któremu kibicuję od autorskiego spektaklu „Zrób siebie” Marty Ziółek, oglądanego kilka lat temu w małej salce Komuny/Warszawa jeszcze na Lubelskiej, po aktualnie grane role w Teatrze Studio. Bardzo mnie ten występ ucieszył, oby kariera utalentowanego Wasiewicza rozwijała się nadal ku uciesze mojej, no i Państwa. Bo wierzę, że po tych słowach wybierzecie się na kolejne dzieło mistrza Mariusza Trelińskiego do Teatru Wielkiego. Z całego serca polecam. Ja wybiorę się – jeśli tylko nadarzy się taka okazja – ponownie.