„Z ręką na gardle. Piosenki z repertuaru Ewy Demarczyk” w reż. Anny Sroki-Hryń w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Nie jestem i nigdy nie byłem miłośnikiem twórczości Ewy Demarczyk. Przygotowując się do spektaklu „Z ręką na gardle” odczuwałem mękę i wszechobecną nudę; mimo wielu przesłuchań jakoś mi ten artystyczny produkt nie wchodzi, po prostu „nie moja bajka”. Jednak idąc na spektakl, zrealizowany przez niezwykle utalentowaną Annę Srokę-Hryń, miałem nadzieję, że nudzić się nie będę, a może nawet zostanę przekonany, by uważniej wsłuchać się w oryginały mrocznej pieśniarki. Choć po obejrzeniu widowiska bliżej mi do konkluzji, że nie o to chodziło do końca jego realizatorom.
Trzynaście piosenek, siedmiu artystów scenicznych, trzech artystów instrumentalnych, oszczędna dekoracja, gra świateł. Powinna być magia… czy była?
Każda z piosenek to rodzaj jakby krótkiego teledysku, choreograficznej „zabawy”, czasem pełnej akrobatycznych wręcz figur. Niestety nie jest to szczególnie porywające, ot, po prostu dodatek do bardzo dobrego wykonania piosenek – wcześniejsze muzyczne spektakle Anny Sroki-Hryń już przyzwyczaiły mnie do artystycznego mistrzostwa w tej materii.
Jest zaskakujący Jakub Szyperski, który zwrócił już moją uwagę w akademickim „Przybyszu” czy w „Kinky Boots” Teatru Dramatycznego, a tu swoim magicznym głosem wręcz rozsadza małą scenę Teatru Współczesnego. Słuchając „Czarnych aniołów” w jego interpretacji aż przecierałem oczy i uszy ze zdumienia, nie mogąc uwierzyć, że ten krystaliczny falset wydobywa się z jego piersi. Jest idealna Monika Pawlicka w przesmutnym „Tomaszowie”, jest perfekcyjny Michał Juraszek w zaskakującym „Nahe des Geliebten”. Jest wyborny wokalnie i dramatycznie Przemysław Kowalski w mocnych, wciągających, chwilami brutalnych „Koniach Apokalipsy”. Jest przeurocza Natalia Stachyra w „Cancion de las voces serenas”, która zdobyła moje serce już wcześniej w znakomitym „Prawieku” Akademii Teatralnej. Jest cudowna Natalia Kujawa, która tak czule i wzruszająco rozmawia ze „Skrzypkiem Hercowiczem”, że utwierdzam się w przekonaniu, iż gdyby wyszła na scenę z wokalną rozgrzewką też byłbym zachwycony. Tak jak jestem po każdym przebiegu „Piplai” w Teatrze Syrena.
Połowa piosenek to wykonania zbiorowe i to one robią największe wrażenie – zachwycają intonacyjną czystością, harmonią brzmienia, uważnym graniem z partnerem i ciekawszą w tych fragmentach choreografią, a także większą niż w innych sekwencjach sceniczną energią. Warto też zwrócić uwagę na popisowe, wręcz broadwayowskie wykonie utworu „Na moście w Avignon”, kończącego przedstawienie.
Co jeszcze? Jest smak oszczędnej scenografii autorstwa Grzegorza Policińskiego, są świetne kostiumy Sabiny Czupryńskiej. Jest bardzo dobry zespół muzyczny… Czy mi się podobało? Nawet bardzo, bo rozpisana na wiele głosów twórczość Ewy Demarczyk robi wrażenie, ale czy sięgnę kiedyś jeszcze do wokalnych interpretacji legendarnej pieśniarki… tego nie jestem pewien. I pewnie nie tylko dlatego, że magii, takiej jak w poprzednich spektaklach z piosenkami Kory czy Grzegorza Ciechowskiego, tym razem nie poczułem.