Sukces "Wesela" Wyspiańskiego sprawił, że Młoda Polska przestała być domeną grupki malarzy w pelerynach, topiących w absyncie ból istnienia.
Równo 120 lat temu, 16 marca 1901 r., w krakowskim Teatrze Miejskim (który nie nosił jeszcze wówczas imienia Juliusza Słowackiego) zdarzyło się coś niesamowitego: premiera „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Mamy dramaty nie gorsze od „Wesela”: „Dziady”, „Kordian”, „Zemsta”… Ale z wielkich polskich dramaturgów Wyspiański najlepiej potrafił zespolić tekst z teatrem; najlepiej umiał zaaranżować tę znajdującą się w gmachu na placu Świętego Ducha „wielką scenę: dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż”, tak aby przedstawienie działało nie tylko słowem, ale ruchem, gestem, światłem, muzyką (cytat tym razem z „Wyzwolenia”, nie z „Wesela”).
Niedostępny czar teatru
Teatr jest sztuką tak samo jak architektura, malarstwo czy poezja; ale jest sztuką, która przemija. Starają się ją rekonstruować historycy (wspaniałe prace Zbigniewa Raszewskiego), ale jej czar jest nam niedostępny. Czytam o wrażeniach ówczesnych widzów, ale nie czuję źródła tych wrażeń. Jan Lechoń w chwili premiery miał dwa lata, lecz inscenizacja z 1901 r. utrzymywała się długo na scenie i mógł ją widzieć jako nastolatek. Zapamiętał szczególnie Helenę Sulimę jako Rachelę. „Jej wężowa postać w opiętej czarnej sukni, jej głos pełen egzaltowanego patosu” musiały go oczarować, skoro po latach zadedykował jej jeden ze swych najpiękniejszych wierszy: „Czarna Rachel w czerwonym idzie szalu drżąca/ I gałęzie choiny potrąca idąca –/ Nikogo nie chce budzić swej sukni szelestem,/ I idzie w przód jak senna, z rąk tragicznym gestem,/ I wzrokiem, błędnym wzrokiem gasi mgieł welony”…
Przecież scena ze wspaniałego filmu Andrzeja Wajdy, kiedy Rachela, grana przez Maję Komorowską, zmierza ku bronowickiej chacie, musi być inspirowana tym fragmentem: są i mgieł welony, i czarna suknia z czerwonym szalem. I w ten sposób w filmie z 1973 r. mignął jakby cień premiery. A w tym samym 1973 r. wystawiono w Teatrze im. Słowackiego sztukę zatytułowaną „Wesele, tak jak było grane w teatrze krakowskim w 1901 roku”. W jej przygotowaniu wzięli udział najwybitniejsi historycy teatru, dążąc do pieczołowitej, scena po scenie, rekonstrukcji wydarzenia sprzed ponad 70 lat. Niesamowity pomysł – strasznie chciałbym coś takiego kiedyś widzieć!
Co nie zmienia smutnego faktu, że tej oryginalnej Racheli już nigdy na scenie nie zobaczę. Mogę tylko ufać (albo nie) Lechoniowi lub innym recenzentom. Pocztówkowe zdjęcie Racheli w scenie z Poetą, kolorowy rysunek Sulimy jako Racheli autorstwa Karola Frycza – tyle zostało. To tak, jakby na starych zdjęciach oglądać zburzone budynki i starać się wytworzyć sobie to samo przeżycie artystyczne, jakie towarzyszy nam przy oglądaniu zachowanych zabytków architektury – niewykonalne zadanie. Oczywiście będą coraz to nowe interpretacje, może lepsze od tej pierwszej. Ale mam irracjonalny żal, że coś mi umknęło: owo teatralne Gesamtkunstwerk dla pokolenia moich pradziadków było na wyciągnięcie ręki, dla nas jest nieosiągalne.
"Wesele" Wyspiańskiego trwa
Jeśli jednak nie możemy sami przeżyć przedstawienia sprzed stu lat, przynajmniej popatrzmy na wrażenia widzów. Przez swój wielki sukces Wyspiański sprawił, że Młoda Polska przestała być domeną grupki malarzy w pelerynach, topiących w absyncie ból istnienia, a opanowała dusze polskiej inteligencji i zarazem zanurzyła się w polskiej historii.
Najinteligentniejszy z obecnych na premierze recenzentów „Wesela”, redaktor konserwatywnego dziennika „Czas” Rudolf Starzewski (w sztuce sportretowany jako Dziennikarz), dostrzegł przenikliwie, że tańczą tutaj nie tylko chłopi i „panowie”, lecz „ponad nimi wirują (…) nieuchwytne i rozpryśnięte wszystkie te atomy duchowe, które w mózgi i w serca kładzie od stu lat wieszczów poezja i patriotycznego rozumu wysiłek”.
Mówiąc dzisiejszym językiem, Starzewski zrozumiał, że „Wesele” jest sztuką o pamięci zbiorowej, psychoanalizą historycznych mitów i traum (Szela!) polskiej inteligencji.
Co tu dodać? Paradoksalnie ta bezlitosna analiza mitów, dzieło „okrutne jak żrący odczyn chemiczny” (znowu Starzewski!) sama stała się przedmiotem mitu i nie da się zliczyć dzieł, które po dziś dzień doń się odwołują. „Trwa to »wesele« przeszło wiek – pisał Starzewski – od konstytucji 3 maja, poprzez racławickie kosy i krwawe noże rezunów, poprzez pańszczyznę i »złotą hramotę«”. Łatwo przedłużyć tę listę o wydarzenia z ostatnich 120 lat.
Maciej Janowski – historyk, zajmuje się dziejami Polski i Europy w XIX w.