EN

25.09.2021, 11:46 Wersja do druku

Wariaty z (Narodowego) Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

„Lalka” wg Bolesława Prusa w reż.  Wojtka Klemma z Teatr im.  Słowackiego w Krakowie na 45. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych „Klasyka Żywa”. Pisze Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Michał Ramus / mat. teatru

Nie sposób – nim ten prawie czterogodzinny zachwyt, w który wpadniemy, rozpocznie się na dobre – nie zachwycić się scenografią. Wrażenie robi piorunujące. Wszystko jest duże. Monumentalne. Wklejone w rzeczywistość nowej, wielkiej sceny opolskiego teatru, jakby tam stało od dawna i tylko na ten zachwyt oczekiwało. Jej autorka stworzyła coś w totalnej opozycji do XIX-wiecznego ogromnego gmachu Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie na co dzień grana jest „Lalka” w reżyserii Wojtka Klemma. Misternie utworzyła coś na wzór surowej ruiny. Nieukończonej i niewykończonej. Industrialny klimat koresponduje z antycznymi elementami (stary kredens, w którym ukrywa się Maryjka). I nie wiadomo, czy burzyć się to będzie? Czy nastąpi kontynuacja? Czy to na chwilę tylko? Czy na dłużej? Bolesna, jakże aktualna w wersji Wojtka Klemma i Tomasza Cymermana, powieść Bolesława Prusa rozgrywa się na wielu poziomach. Dzięki Magdalenie Gut zobaczymy różne plany i różne sceny równocześnie (a jest ich aż czterdzieści cztery).

Zaczyna się Szopenem – świetnie zagranym przez Natalię Strzelecką, krzykami Ignacego Rzeckiego (Marcin Kalisz) „graj!” skierowanymi do Heleny Stawskiej i gorzką prawdą o romantykach, którzy muszą wyginąć. Świat nie jest dla nich. To zwykłe „wariaty”. Wspomniani romantycy są jednak na wskroś współcześni z wierzchu. Na prezentację ich starych dusz przyjdzie nam chwilę poczekać. Niczym zza światów pojawia się on – Stanisław Wokulski (Mateusz Janicki). Jest mężczyzną idealnym. Wzrok myślący, niepusty, powierzchowność niezwykle interesująca. Za sprawą świetnej Julii Kornackiej (kostiumy) zyskał niesamowicie świeży look arbitra elegantiarum. W kurtce pilotce, fancy okularach i najmodniejszej czapce sezonu. To ucieleśnienie męskiego piękna, z emocjami wywalającymi żyły na wierzch. Mówi o ziarenku piasku, które wpadło mu do serca. Pierwsze wypowiedziane słowa zdradzają wszystko. Liczyć się będzie tylko Bela!

Karolina Kazoń buduje postać nietuzinkową. Nie sprowadza Łęckiej do nierozumnej, pustej i ładnej jednie. Tworzy rolę świadomej kobiety o nieuświadomionym jeszcze uczuciu. Ubolewa nad tym, że świat opuszcza kobietę tylko dlatego, że nie ma majątku. Bezbłędnie się diagnozuje „zawsze myślałam, że jestem uosobioną prozą”. Zna swoje położenie. Jest sama i nigdy nie kochała. Posągowa i ludzka zarazem. Doskonale odgrywa tę maskaradę. Przemyca feministyczny wątek, który niewolny jest od współczesnych odczytań i niewieścich cnót. Wskazuje na różnice pomiędzy zainteresowaniem kobietą a osaczaniem równym z gwałtem na niej. Tą rolą Kazoń przekonuje, jak drogim nabytkiem „Słowaka” jest. To pierwsza teatralna wersja Izabeli Łęckiej z pośród tych, jakie widziałem, która intryguje, ustępując miejsca urodowym zachwytom (choć Kazoń jest zachwycająca!).
Scena, w której Wokulski wiąże się z salonem zdradza, czym jest teatr Klemma. W niezłym rozgardiaszu poznajemy kolejnych bohaterów, zawiniętych w dywany, w ruchu pozornie chaotycznym. Otrzymujemy obraz materialnego świata, przez który umiejętnie przebijają się wartości. Rozstrzygnąć samemu przyjdzie co lepsze: wiązanie się z salonem czy z Żydem, sprzedać siebie czy serwis i srebra? Te wszystkie dywagacje kwituje rewelacyjna i znająca życie Ciotka Hortensja (Hanna Bieluszko): tylko proszę bez egzaltacji.

Klemm nie daje oddechu. Rozpędza powieściową machinę, wprowadza w ruch, który ustanie dopiero wraz z owacjami publiczności. Widzimy Wokulskiego rozdającego pieniądze podczas Wielkiego Piątku bohaterom zamienionym w wierne psy. Patrząc na to można jedynie zadawać sobie pytanie, jaka fatalność pcha tego człowieka w stronę reprezentowanego przez nich świata? Zaznacza jednak, że nie jest Chrystusem, by poświęcać się za ludzkość. Przyjmuje, chcąc czy nie chcąc, miano bohatera sezonu. Majstersztykiem jest scena Święconego, na które zaprasza ciotka Hortensja. Wszyscy śpiewają „Alleluja” i oblizują cukrowe baranki.

W tym miejscu po raz pierwszy dociera do nas, że zespół Słowaka chodzi jak porządnie naoliwiona maszyna. Że nic byśmy tam nie zmienili. Że święta się Klemmowi pomyliły, bo on sam jawi się jako Święty Mikołaj. Ten, którego z utęsknieniem wyczekiwaliśmy przy placu św. Ducha. Zespół aktorski śpiewa, gra. Prawdy o miłości przekazują najczystsze. Miłość zabiera dużo czasu i napędza desperackie myśli. Jawi się jako największa z możliwych zbrodni dokonanych na człowieku. A z ust podstępnej Hortensji słyszymy, jak kobiety traktować należy. Zdobywa się je siłą – pięścią i przycisnąć batem potrzeba.
Pędzi to wszystko w takt muzyki wychodzącej spod palców Juliana Ochockiego (boski Mateusz Bieryt), który i na scenie, i na pianinie odgrywa najpiękniejszy popis. Jest moim absolutnym aktorskim odkryciem. Przezabawny, sensownie operujący środkami, wyrazisty i do cna wiarygodny. Cały świat zmalowany przez Klemma nasycony jest prawdziwością. W takt tęsknej gry Ochockiego, Wokulski pokazuje Rzeckiemu jego dawne mieszkanie. Tu wzruszenie, wspomnienie, rozmarzenie unoszą się w powietrzu i przenikają nas dogłębnie. Po tej chwili emocji, nie wiem skąd i jak, nagle znajdujemy się na wyścigach konnych. Cały zespół niczym konie. W chorografii bezbłędnie prowadzonej aktorzy rżą, galopują, kłusują. Śmieszni niesłychanie.

Wątki „Lalki” przechodzą płynnie jeden w drugi. Kreślone sytuacje są naturalne i nie pozbawione humorystycznego rysu. Ale nie taniego i na siłę. Gęsto od ruchu, pomysłów i rozwiązań. To wszystko jest perfekcyjnie przemyślane. Tu nie ma miejsca na przypadek. Na żadną przypadkową scenę z cyklu zapchaj dziura. Klemm każdą widział i doskonale wiedział, czego chce. Inaczej się tego wytłumaczyć nie da. To mieszanie powagi z lekką nutą żartu jest mistrzowskie. Na chwilę nawet nie pozwala na znudzenie. Ciągle nas trzyma w skupieniu. Klemm ma te lejce i świetnie się nimi posługuje. Galopujemy przez scenę pojedynku Wokulskiego z Krzeszowskim, śmiejemy się i nie dowierzamy na widok wypluwanych przez niego zębów. Po czym przystajemy i żal nam Wokulskiego, który honor ma wypisany na twarzy, stopiło się w nim serce romantyka i pozytywisty. Wiemy, że będzie z nim źle. Jakby chciał Klemm jasno pokazać: a to życie właśnie. Bieg i stagnacja. Przeciąga nas przez nie, bo niczym się nie różnimy od bohaterów Prusa, za sprawą tejże realizacji widzimy to jak na dłoni.

Na prawdziwe uczucia Wokulski pozwala sobie jedynie w towarzystwie Rzeckiego. Padają bolesne słowa o kobiecie – zwierzęciu, które bawi się czymś, czego nie rozumie. W prawdziwie męskiej rozmowie (aktorzy są pozbawieni ubrań, w uścisku) Wokulski informuje, że się nie cofnie. Bohaterowie są krwiści a ich historie prawdziwe. Rozmach a jednocześnie intymność tej sceny wydobywają na wierzch emocje. Każda kropla potu na plecach Marcina Kalisza dowodzi, że w życiu nie ma nic nadzwyczajnego. Ale jest szczęście, które warto opłacić krótszym życiem.

Coś, czego w teatrze doprawdy nie znoszę, czyli interakcje z widownią Klemm rozgrywa zawodowo. Kalisz wychodzi na widownię w momencie, gdy jesteśmy uczestnikami premiery „Makbeta” autorstwa uwielbianego przez Łęcką Rossiniego. Posuniecie sensowne i od początku do końca dobrze poprowadzone. Motywacje bohaterów są w pełni zrozumiałe. Wpuszczony między nie dystans i sceny (jak ta wspomniana z widownią) sprawiają, że w atmosferze lekkości na wierzch wypływają ludzkie tajemnice.

Klemm widzi świat w sposób nieoczywisty, a budowane przez niego na zasadzie skojarzeń obrazy są zachwycające i pozbawione wtórności. Gra przestrzenią i ustawieniem aktorów zuchwale. Miłość jawi się jako okrutny handel. Dotyka także Baronowej Krzeszowskiej (Dominika Bednarczyk), która walczy o pamięć po zmarłej córce. Każda deska, do której fizycznie dociska męża (Wojciech Skibiński), nosi jej ślad. Wykrzykuje do niego „całuj stópki”. Małżeństwo nie jest poetycznym związkiem. To zwykły gwałt poczyniony na najświętszym uczuciu. Pofolgowanie mu prowadzi do zguby. Miłość wieku pary i elektryczności na wskroś jest współczesna. Jeśli zmierzyć uczucie wielkością cierpień, nie byłoby większej miłości niż ta wspaniale odegrana przez Janickiego.

Mocno zaznaczone są wątki kobiece. Mężczyzna staje się łupem kobiety. To one rządzą cywilizacją. Walcząc o równouprawnienie, chciałyby wszystkich przywilejów – i męskich, i damskich, ale żadnych obowiązków. Szuman (Dominik Stroka) we wspaniałym monologu wskazuje na potrzebę higieny miłości, którą klasy inteligentne jawnie gwałcą. Wokulski utyskuje na fakt, że między zwierzętami nie znajdzie się takich bydląt jak ludzie. A on – kupiec – nie może kochać hrabianki. Chce zginąć pod gruzami upadającej cywilizacji. Jakże aktualnie brzmią jego słowa o dwóch narodach, które tworzą Polskę. O salonie i pospólstwie. Bezpardonowo mówi o pracy, która staje pod pręgierzem a wychwala się rozpustę.
Druga część spektaklu przynosi rozliczenie  bohaterów z sytuacji, w jakiej się każdy z nich znalazł. Obrócona i oddalona scenografia staje się świadkiem rozstrzygnięć. Sąd wydaje wyrok w sporze Stawskiej z Krzeszowską o lalkę. Wokulski przyznaje się, że doskonale przejrzał naturę Beli, dla której liczyły się jedynie podróże i rauty. Janicki brawurowo buduje postać. Staje przed nami Stach jak żywy –  silny, gdy potrzeba i wrażliwy zarazem. Posiada niezwykły talent do stania na scenie. To jego wielka rola. Psychozę, w którą popadł przez zapatrzenie, odgrywa fascynująco. Na wskroś boleśnie odbieramy jego słowa o świecie, w którym prostak zwęszył mistyfikację.

W niczym nie ustępuje mu książkowy wspólnik Rzecki. Kalisz jest hipnotyzujący w każdej scenie. Od prologu, w którym wykonuje żmudną fizyczną próbę wdarcia się na wyższy poziom, aż po finał w cekinowej sukni na placu Pigalle. Potencjalne homoseksualne uczucia żywione do Wokulskiego prezentuje z niebywałą czułością i brakiem nachalności. Nie jest w tym ostentacyjny i jednoznaczny. Niedopowiedzeniem wyraża zdecydowanie więcej. Nawet mniej znaczący bohaterowi zyskują wspaniałych reprezentantów. Każdy z nich przebił się ze swoją nawet najmniejszą historią. Na wielkiej scenie nie zginął nikt. Wszyscy prowadzeni są doskonale. A każdy z osobna składa się na obraz zbiorowości. Wspaniali są Tomasz Augustynowicz (Węgiełek) i Marcin Sianko (Szlangbaum). Prawdziwie Wielką Damą jest przezabawna i świetnie śpiewająca Hanna Bieluszko.

Prócz zespołowego aktorstwa na pierwszy plan wychodzi krytyczny osąd rzeczywistości, zbieżny z aktualną społeczną sytuacją. Klemm dużo czasu spędza poza Polską, pracuje równie często w Niemczech, co pozwala mu spojrzeć na nasz świat w ostrym tonie. Pobrzmiewa niezrozumienie dla rzeczy, które dzieją się w ojczyźnie. Wytyka, jak boimy się swoich myśli i uczuć. Jak nie potrafimy się skomunikować. Jakie mamy ciągoty do stawiania murów. Jak łatwo nam to przychodzi. Jego świat to lustro naszej rzeczywistości, ale w oryginalnym ujęciu i z oryginalnym finałem Prusa. Klemm jest wyrazisty. Wiemy, czego się po nim spodziewać. Ma swoją poetykę. Wypełnioną przez ruch, który jest trampoliną do słowa i aktorskich emocji. Świetnie oddała to rzemieślnicza praca Aleksandra Kopańskiego. Choreograf potrafił nadać konstrukcję wymyślonym przez Klemma scenom, skanalizować emocje.

To teatr niewolny od zabawnych rozwiązań i lekko zmrużonego oka. Reżyser nie boi się zabić komara na czole posągowo pięknej Łęckiej, czy pokazać Stawską ze sprayem na insekty. Klemm z Cymermanem przedziwnie serwują nam wierną, acz zaskakująco żywą Prusowską klasykę bez mizdrzenia się, bez gaf i głupot. To nie jest siermiężna ani przez minutę czterogodzinnego spektaklu realizacja „Lalki”. Ani też na siłę uwspółcześniana przez ośmieszające zabiegi.

Nie chce nawet wiedzieć, co musiała myśleć i czuć jurorka Anna Augustynowicz, w której to Teatrze Współczesnym w Szczecinie „Lalkę” nie tak dawno wystawił Piotr Ratajczak. Wrzucił ją w okropną Galę Biznesu, spłycił postaci, w usta wlał banały, z Łęckiej zrobił celebrytkę na ściance, by całość trąciła tandetą. Tam podziały się rzeczy bardzo złe. Żal było patrzeć na świetnych zazwyczaj Joannę Matuszak i Arkadiusza Buszko. I tu dochodzimy do sedna. Zespołowi aktorskiemu potrzebny jest reżyser światły, zdecydowany. Potrzebna jest jego rzetelna praca nad tekstem i z aktorami. Nie widziałem, żeby ktoś tak jak Klemm uruchomił Słowaka. Pod skrzydłami takiego reżysera zespół rozkwita, jawi się jako jedność i gotów jest do przebycia każdej drogi. Mamy do czynienia – i uświadomić to sobie trzeba jasno – z aktualnie najlepszym zespołem aktorskim w kraju. Daleki jestem od szafowania takimi słowami. Jako człowiek nieustannie podróżujący po teatrach w Polsce, doskonale wiem, co mówię! Uwierzcie!

Bolesław Prus
„Lalka”
reżyseria: Wojtek Klemm
adaptacja i dramaturgia: Tomasz Cymerman
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera 15 maja 2019, pokazu na 45. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych „Klasyka Żywa” 22 września 2021

Sławomir Szczurek – mieszka w Katowicach, z wykształcenia filolog polski, wielki miłośnik teatru.

Źródło:

Materiał własny