„Pokora” Szczepana Twardocha w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim im. Wyspiańskiego w Katowicach. Dla „Raptularza e-teatru” pisze Maciej Stroiński.
Motto: „Ani be, ani me po żadnemu, tylko po ślunsku” (Michał Witkowski, Fynf und cfancyś)
Przyjechałem na Twardocha, na występ Twardocha. Pisał na Fejsie, że zagra na scenie, teatr dał w repertuarze, że wieczór specjalny z udziałem autora, jest okazja się pogapić na gwiazdorskie granie, mimo że niezawodowe, ćwiczone wcześniej w reklamach, jednym słowem: jestem. Innym znanym mi przypadkiem pisarza aktora jest Michał Witkowski, autor Drwala i Lubiewa, maskotka Barw szczęścia, były lew ściankowy, przyszły król YouTube’a, ale w wypadku Twardocha wszystko mamy inne – i prozę, i acting. W innym rejestrze męskości. Gościnne występy dawała też kiedyś Dorota Masłowska, Magdalena Drab z kolei jest aktorką turned pisarką.
Spektakle Twardocha jako twórcy plotu zaliczyłem dwa jak dotąd: Dracha z Katowic i Króla z Warszawy. Oba są tam wystawione, gdzie są osadzone, pierwszy na Śląsku, a drugi w stolicy Polski, jedno nawet niezłe. Szczepan Twardoch nie jest wiecznym debiutantem à la Klaudia Hartung-Wójciak, ale w znanym sobie medium, jakim jest sztuka sceniczna, miał jednak okazję wykonać coś po raz pierwszy, mianowicie wykon.
Piątek, 6 sierpnia, Teatr Śląski, Katowice – bal debiutantów dla Twardocha performera.
W Bartonie Finku, klasyku wczesnych najntisów, proszą autora na scenę zaraz po tak zwanej szmacie, to znaczy kurtynie. Tutaj zaraz przed. Od razu wyjaśniam, że zagrał porządnie jak na niefachowca. W swoim więcej niż kameo, mniej niż monodramie przemówił czystą śląszczyzną, jechał po waszemu. Miał problem świeżaka: co zrobić z rękami?
À propos tego śląskiego: brakuje napisów. Można się poczuć niczym w Wiedniu w Burgtheater i chłonąć spektakl zmysłami, rozumiejąc sercem. To, rzecz jasna, nie przypadek, że użyto gwary (i proszę mnie nie bić za tezy językoznawców), bo o niej między innymi jest to przedstawienie, ale można pat rozwiązać na sposób neutralny i dyplomatyczny, dać napisy w mowie świata, jaką jest angielski. Na przykład powieść Pokora zawiera przypisy!
Twardoch jest ambasadorem marki Mercedesa, Alpine’a i Śląska, przy czym tę ostatnią promuje niekomercyjnie, wyłącznie z potrzeby serca. Zakład, że kiedyś, choć może nie dożyjemy, zostanie patronem Teatru Śląskiego? To wydaje się logiczne, bo obecny patron nie ma za wiele ze Śląskiem ani Górnym, ani Dolnym. Szczepan Twardoch za to jest królem tej okolicy w sensie PR-owym, jest solą tej ziemi, twarzą Śląska za granicą, za rzeką Brynicą. Dla zachęty przypominam, że Wsiewołod Meyerhold dostąpił placówki swojego imienia jeszcze w życiu przedgrobowym.
Wyjątkowo cieszy literackość przedstawienia, bo pisarz nie tylko pisał, nie tylko wystąpił, ale też zaadaptował. Pracował na swoim, a nie że ktoś przyszedł, tutaj urwał, tam narzygał. Polski teatr się obudził po nocy postdramatyzmu, który nam, widzom, wychodził już nie tylko bokiem. Nie dramaturgujcie tekstów, tylko twórzcie własne.
W Pokorze jej autor jest w swoim żywiole: śląskość, męskość i tożsamość. Jego cyrk i jego małpy. Pokora opiewa tragedię śląskości. Śląsk jest losem bohatera, jego horyzontem i jego chorobą, cokolwiek to znaczy, ale brzmi porządnie, tak jak w prasie weekendowej. A chodzi po prostu o to, jak być prawdziwym facetem, nie będąc wszelako Niemcem ani nie będąc Polakiem, tylko kimś pomiędzy, taką tam krzyżówką. Prościej mówiąc, obcujemy z problematyką cisgender łączoną z transethnic. Było trochę transgenderu w scenie salonowej i trochę G z LGBT: homoseksualizm starego typu, koszarowy, beznadziejny, nieodwzajemniony, gwałtowny. Ale ogólnie spektakl jest hetero.
Osiowa bolączka Aloisa Pokory, mężczyzny tytułowego, to nieprzynależność: nie jest klasycznym Ślązakiem robiącym „na grubie”, to znaczy pod ziemią, bo robi w niemieckim wojsku w randze porucznika, ale Niemcem się nie czuje, a tym mniej Polakiem, choć różne obozy chcą go skooptować, w życiu uczuciowym średnio mu się wiedzie, bo pokochał złą kobietę, no, ogólnie dupa blada. Sensem jego życia jest, by mimo tej matni, tego oskubania tożsamościowego, bardzo buddyjskiego, jednak nie być nikim.
"Pokora" uprawia politykę tożsamości nurtu nielewicowego, choć nie jestem pewien, bo w tym, co to jest lewica i jak zmutowała od najnowszej inby, naprawdę łatwo się zgubić.
W każdym razie story na bazie prozy Twardocha inscenizuje „stawanie się kimś”, inicjację w życie, awans na drabinie, zdobywanie doświadczenia, bycie doświadczanym. Zadaje główne pytanie wszelakiej socjalizacji: którym typem ofiary jesteś? Bo opcja ofiara to jedyna niewstydliwa wersja tożsamości dzisiaj. Bohater zaczyna jako gołe męskie ciało, żywe płótno ludzkie, na którym historia wypisze swoją historię. Kończy w czarnej dupie, zwinięty pod stołem w embrion, a na samym końcu klęcząc. Powinno się zliczyć, ile razy w tym spektaklu pada imię „Alois”.
Twardoch się zalicza do twórców „chorych na Polskę” (kiedyś Duda-Gracz chociażby, mam na myśli ojca, a teraz Ziemowit Szczerek), ale on serio choruje: Polska to jego wysypka, jego ból wątroby, jego stan przewlekły i niepożądany. Po tym przedstawieniu kondycja Ślązaka mogła nam się chyba wydać czymś uniwersalnym i dogłębnie dojmującym, lecz wypadło dość lokalnie, jak problem drugiego świata, jak problem Podlasia, jak Szkocja w Trainspotting. Powieść, oczywiście, lepsza od spektaklu, jednakże „nadmienię, że to moja subiektywna opinia, bo powieści nie czytałem” (Masłowska, Między nami dobrze jest). Powinni to recenzować Centek albo Mrozek, krytycy z Górnego Śląska, naturalniej podłączeni pod realia przedstawienia, a na razie milczą w sprawie tej premiery. A Kazimierz Kutz, wiadomo, powinien, powstawszy z grobu, wyreżyserować.
Nie żebym się czepiał reżyserii Talarczyka, która jest sumienna, pracowita, nienachalna, tylko jakaś taka, nie wiem… Ważny wymiar działań tego reżysera wyszedł na jaw w zeszłym roku i to nie jest callout, bo chodzi o Konkurs Fotografii Teatralnej. Wygrała fota z On wrócił. Otóż przedstawienia w reżyserii Talarczyka, nawet na backstage’u, to są galerie obrazków, serie photo opportunities, dzieła-ilustracje. Twórca bierze problem i go ilustruje, a następnie pokazuje jak slajdy z wakacji. Ale Szczepan Twardoch ma już swoją wizualność w celniejszym wydaniu, por. Król-serial i Król-przedstawienie.
Widzieliśmy już przeróżne piaszczyste spektakle, z podłogą jak plażą, np. Trojanki Klaty lub Triumf woli Strzępki, lub Koniec miłości Androsz; ponadto dzieła ziemiste: Courtney Love też Strzępki albo Gorgonową Wiktora Rubina i teraz Pokorę w Kato z tłem typu ciapaja, z oświetleniem typu co fabryka dała. Gdybym nie wiedział, że Borkowska umie lepiej… Gdzie nie spojrzysz – węgiel, a nawet na nieboskłonie, bo chmury są tutaj z węgla, węglowe niebo zamiast gwiazd. Słońce jest ze złotka. W trigger warnings wymieniono dymiarkę oraz stroboskop. Na scenie zjawią się charty oraz jedno dziecko.
Czwarta ściana, owszem, będzie przełamana. Kradną widzom bagaż jak w Jakubie S. kradziono, hasztag pamiętamy, ale tam serio grzebano w prawdziwych torebkach naprawdę wyrwanych kobietom niepodstawionym, w Pokorze natomiast tak siada napięcie, że aż muszą się ratować sfingowanym fightem z „widzem”, wyrwaniem „widza” na scenę, i wtedy na moment spektakl staje się „krytyczny”, wrażliwy społecznie, a niechcący mówi na głos to, co widz bez cudzysłowu myśli sobie w duchu – że mnie to wszystko jakoś nie porusza.
Gra głównego wykonawcy, Henryka Simona: gościnna, ofiarna, pełnospektaklowa. Simon to aktor ze Śląska na pełnym etacie w najbardziej polskim z teatrów, bo w stołecznym Narodowym. Teatr miasta Katowice ma już tę tradycję, że do swych głośnych produkcji ściąga posiłki z Warszawy, por. Pod presją.
Dwa najprzedniejsze składniki wieczoru: muzyka Miuosha i aktorstwo Chojnackiego, szerzej znanego z występu w Wujaszku Wani Iwana Wyrypajewa, od którego się zaczęła nowa moda na Czechowa, w tym sezonie w przesileniu. Chorełki zbiorowe męskie cisną na najlepszość jakby miały jakiś kompleks. Pomysłowo wmontowano montażystów sceny, przyodzianych w kominiarki. „Czarne siły porządkowe” jak we Wszystko powiem Bogu! Pawła Demirskiego.
W Kato było po dawnemu, bez przerw między fotelami, z gajerami na widowni, bez japonek w hallu, bez krótkich spodenek. Przedstawienie było świętem, a teatr świątynią i wyszło grubo jak na mszy. Nie ma nic bardziej smutnego w życiu teatralnym niż owacja z uprzejmości.