Logo
Recenzje

Wampir dziki, wampir zły, on ma bardzo ostre kły

29.10.2025, 20:33 Wersja do druku

„Drakula” w reż. Jakuba Roszkowskiego z Teatru Miejskiego w Gliwicach na 63. Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Natalia Kamińska.

fot. Jeremi Astaszow / mat. teatru

To mógł być wspaniały spektakl. A to mogła być bardzo pozytywna recenzja. Jednak ze względu na to, że gliwicki Drakula stanowi rzadką, choć nie do końca udaną próbę wystawienia horroru w teatrze, a ja darzę ten gatunek wyjątkowo dużą miłością, potraktuję omówienie spektaklu jako kanwę dla szerszej refleksji nad możliwościami teatralnej eksploracji lęku i grozy. Choć na polskich scenach pojawiają się cytaty i zapożyczenia z gatunku, to świadome operowanie strachem wykorzystywane jest niezwykle rzadko. Sama zastanawiam się, na ile teatr ma potencjał straszenia. Spektakl Jakuba Roszkowskiego częściowo naprowadził mnie na odpowiedź.

Zaczyna się bowiem bardzo dobrze: w zaciemnionej sali rozlega się śpiew. Po chwili orientuję się, że płynie on nie ze sceny, ale zza widowni: dziewięć wampirycznych postaci, stojąc na poręczy balkonu, dominuje nad widownią, wypełniając ją przejmującym białym śpiewem. Po drugiej stronie – projekcja zdań żywcem wyjętych z katalogu podróżniczego reklamującego Transylwanię. Nie wiem, w którą stronę patrzeć – czy skupić się na treści, czy oddać doświadczeniu? Ten rozdźwięk stanowi genialne rozplanowanie sytuacji scenicznej. Widzę już, że Roszkowski czyta Stokera przez kategorię orientalizmu Edwarda Saida, który wskazał, że ksenofobia ma swoje drugie, upudrowane, pozornie niegroźne oblicze – zamykania Innego w egzotycznym, skrojonym pod doświadczenie ciekawskiego turysty obrazku, w którym mieszkaniec „dalekich krain” istnieje głównie po to, by być obiektem muzealnym oglądanym przez człowieka Zachodu. „Transylwania jest niezwykle dzika i piękna” – głosi projekcja. Dzika i piękna. W tym prostym zdaniu zamyka się cały niebezpieczny dysonans między lękiem a fascynacją. Szczelina, z której wyjdą prawdziwe potwory.

Widząc, że twórcy zdecydowali się na takie właśnie odczytanie gotyckiej powieści, poczułam ogromną ekscytację. W licznych adaptacjach powieści Stokera wątek ksenofobii pojawia się rzadko, choć dzieło jest wręcz skrojone pod poddawanie wiwisekcji naszego lęku przed Obcym. Moją ekscytację pogłębia jeszcze fakt, że, zdaje się, motywy horrorowe będą tu faktycznie wykorzystane. Biały śpiew przechodzi w przerażający krzyk. Historia się rozpoczyna, zwracam pilniejszą uwagę na scenografię – a warstwa wizualna, zaprojektowana w całości przez Mirka Kaczmarka, okazuje się najmocniejszą stroną spektaklu. Pogięta tafla lustra jest prostą, dyskretną i skuteczną metaforą Saidowskiego orientalizmu. Eteryczna przestrzeń, stworzona praktycznie wyłącznie z lekkich, półprzezroczystych firan, światła i powietrza, tworzy zachwycające, monumentalne obrazy, które chciałabym złapać we wspomnieniu i móc odtwarzać w nieskończoność. Pomysł przetłumaczenia epistolarnego charakteru powieści Stokera na formę found footage, znaną szerzej z kultowego Blair Witch Project, a bardziej zaawansowanym fanom horroru z Cannibal Holocaust, choć spotkał się z dużą krytyką ze strony widowni, mnie akurat przypadł do gustu. Mamy nawiązania gatunkowe, ciekawe odczytanie i, przede wszystkim, zdążyłam się już porządnie przestraszyć.

I tak się ekscytuję, ekscytuję, ekscytuję i…. siada. I tak siedzi jak naburmuszone dziecko, któremu obiecano wycieczkę do domu strachów, a zamiast tego puszczono po raz setny tę samą, nudną bajkę.

Nakreślony na początku wątek w centralnej części spektaklu kompletnie się gubi, by powrócić dopiero w ostatnich scenach. I nie byłoby to wcale złe, gdybyśmy przez ten czas mogli obserwować – i współodczuwać – z budowanym stopniowo napięciem, jednak do tego potrzeba pełniej nakreślonych postaci. A w tej inscenizacji są one schematyczne, zagrane na jedno kopyto, w zasadzie deklamowane ze sceny. Gdyby postaci były jakkolwiek wycieniowane, gdybym mogła obserwować narastający w nich lęk, gdyby pamiętano, że z przerażenia nie tylko krzyczymy, ale też zamieramy, spektakl mógłby mieć ogromną siłę oddziaływania. Tylko tyle i aż tyle.

Rama interpretacyjna powraca wraz z pojawieniem się postaci Van Helsinga, który w gliwickiej interpretacji okazuje się białym suprematystą. Symbolizuje groźnego lidera, który na podatnym gruncie lęku buduje armię faszystów. No i znowu – naprawdę świetne, subwersywne odczytanie Stokera. Sceniczna Mina, zamiast bohaterki, staje się trad wife, kobietą-tokenem, konieczną dla powodzenia reakcyjnej rewolucji. Tylko że nagle, Van Helsing Ex Machina, postaci sceniczne, z rozbieganych i przerażonych, przepoczwarzają się w gotycki odpowiednik Ruchu Obrony Granic. Kiedy, gdzie, jak? Rozumiem intencję – lubimy egzotykę, gdy to my odwiedzamy ją, a nie ona nas – ale brakuje mi podbudowania. Z tego też powodu gubi się inny ciekawy trop: uosabiający Innego Hrabia Drakula nie jest w pełni rozrysowany. Pojawia się w tle, jako niepokojący cień, nadaje ton jako dyrygent chóru, nie wypowiada jednak ani słowa. Wszystko, czego się o nim dowiadujemy, jest zapożyczone. Stanowi projekcję, poznajemy go tylko jako odbicie lęków i uprzedzeń bohaterów. I to też byłoby świetne, gdyby postaciom scenicznym dało się choć przez chwilę uwierzyć. A tak, to prawdę mówiąc, gdyby Drakula wyrżnął wszystkie pozostałe postaci gliwickiej inscenizacji, jeszcze bym mu za to podziękowała.

Kardynalnym błędem, jaki może popełnić twórca horroru, niezależnie od medium, jest stworzenie protagonisty, który nikogo nie obchodzi. Nie chodzi mi tutaj o postulowanie sztywnego trzymania się ram gatunkowych. I w tym aspekcie jest miejsce na eksperyment, jednak trzeba mieć na to niezwykle dobry pomysł – częściej jednak potraktowanie rozwoju postaci po macoszemu wynika z niezrozumienia gatunku. Jeśli nie współodczuwam z bohaterem – niech to będzie i seryjny morderca, wampir czy inny potwór – nie będę się bać. Nawet gdyby go rwali na strzępy. To nie działa. Jasne, mogę podskoczyć, gdy nagle coś wyskoczy zza winkla, czy nerwowo zaciskać pięści, słysząc charakterystyczne skrzypienie wolno otwieranych drzwi. Jednak to nie cheap thrills decydują o niezwykłej nośności i wyjątkowości tego gatunku. Twórcy Drakuli sami ulegli irracjonalnemu strachowi – bali się ciszy. Spektakl nie daje widzowi przestrzeni na odczuwanie własnych emocji, nie buduje napięcia, ponieważ praktycznie każdą chwilę zapycha intensywnymi, płaskimi afektami.

Horror to gatunkowy outsider, nieustannie padający ofiarą stereotypów, niezrozumienia i odrzucenia wielki filmowy Inny. W czym zresztą jest bardzo autoteliczny, bo o innym, odmiennym, przerażającym – wokół nas i w nas samych – traktujący. Mając za tworzywo uprzedzenia, nieświadomość, mity i lęki, nieustannie metaforyzuje to, co w człowieku najniższe, a najbardziej ukryte wyciąga na powierzchnię.

Na koniec, na docenienie zasługuje sam fakt sięgnięcia do arsenału gatunkowego imaginarium. Poza kapitalnymi scenami zbiorowymi czy klaustrofobią wspomnianego found footage dostajemy kreatywne wykorzystanie kategorii niesamowitości (kończący spektakl monolog lalki-noworodka), grę cieni, interesujące zagospodarowanie ciemności czy wykorzystanie rytualnego charakteru muzyki. Warto te rzeczy odnotować, bo doświadczenie strachu i grozy pozostaje jako środek wyrazu w teatrze wciąż niezagospodarowane. Nie roszczę tu sobie prawa do oceny całości polskiego życia teatralnego, pewnie niejedno umknęło mojej uwadze. Dodam, że horror, choć nieczęsto, bywa w polskim teatrze wykorzystywany z powodzeniem: wystarczy choćby wspomnieć poznańskie Dziady Radosława Rychcika, bardzo świadomy, lovecraftowski Strach Małgorzaty Wdowik i Joanny Ostrowskiej czy też pokazywane w ramach zeszłorocznego Festiwalu Arcydzieł zielonogórskie Gusła Grzegorza Brala utrzymane w stylistyce folk horroru – to przykłady, które najsilniej zapisały się w mojej pamięci – a przede wszystkim teatr śmierci Tadeusza Kantora.

W kinie od paru lat horror zyskuje wreszcie należny mu szacunek, przedzierając się do mainstreamu i zdobywając główne nagrody na najważniejszych festiwalach, w efekcie czego dostajemy coraz ciekawsze, coraz bardziej subtelne i transgresyjne produkcje. Liczę, że podobnie będzie z horrorem w teatrze. Ostatecznie wraz z rozczarowaniem gliwicki Drakula przyniósł mi też nadzieję, testując rozwiązania, których do tej pory w teatrze nie widziałam, a dzięki gliwickiemu spektaklowi mogłam dostrzec ich sceniczny potencjał. Teraz pozostaje czekać na teatralny horror pełną gębą.

Staję przed lustrem i mówię:
więcej horroru w teatrze
więcej horroru w teatrze
więcej horroru w teatrze

Źródło:

fa.teatr-rzeszow.pl
Link do źródła

Autor:

Natalia Kamińska

Data publikacji oryginału:

29.10.2025

Sprawdź także