„Z głową byka” Roberta Jarosza w reż. autora w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Marek Waszkiel na swoim blogu.
Spektakle artystyczne, niejednoznaczne, wyrafinowane estetycznie pojawiają się niczym efemerydy. Ale na szczęście się zdarzają! Tym większa przyjemność, kiedy po takie realizacje sięgają sceny na co dzień specjalizujące się w kompletnie innym profilu. Sprawia to, że nieustannie czujemy się zaskoczeni wybierając się do teatrów lalek. Jak mówią na łomżyńskim festiwalu: co nam dziś walizka przyniesie? Szczerze mówiąc nigdy nie wiadomo. Podoba nam się czy nie, ale teatr młodego widza jest zdominowany przez przedstawienia edukacyjno-rozrywkowe. Tzw. lalkowe przedstawienia dla dorosłych widzów, pomijając że rzadko są one lalkowe, to też w zasadzie oferta popularna, choć bywa sięga do poważnego repertuaru.
Wybrałem się właśnie do Białostockiego Teatru Lalek, który ostatnio wystąpił z nową premierą: Z głową byka Roberta Jarosza.
I… niespodzianka! To naprawdę zajmujący spektakl. Dostarczył refleksji, które domagają się przemyślenia. Uruchomił tematy, które wcale nie jest łatwo opowiedzieć. Zaproponował emocje, których nie doświadczamy w teatrze zbyt często. Pokazał, jak atrakcyjny może być teatr, jeśli zgodzimy się, że to miejsce twórczości, nie tylko pseudoartystyczna manufaktura, fabryczka ilustrowanych opowieści. Wszyscy twórcy zaangażowani w realizację przedstawienia pokusili się o poszukiwania oryginalnych środków. I nawet jeśli wciąż nie umiem różnych scen wyjaśnić, linearnie opowiedzieć, rozwikłać, czuję się osaczony przez to przedstawienie, które tkwi w mojej głowie i pewnie powinienem je zobaczyć przynajmniej raz jeszcze, żeby dobrze je zinterpretować, nasycić mój wzrok, słuch i emocje wrażeniami płynącymi ze sceny.
Bo dzieje się na niej dużo i atrakcyjnie: w tekście, w przestrzeni, w użytych formach, w wykorzystanych dźwiękach, obrazach, ruchu aktorów i animantów, wizualizacjach (znakomita propozycja Sebastiana Łukaszuka)… Mam poczucie, że rzeczywiście wizyta w teatrze to spotkanie z oryginalnym językiem artystycznym, który jest jednością rozmaitych gatunków, mogących istnieć niezależnie, ale tylko w takim niezwykłym połączeniu tworzących teatralny teatr.
Piotr Klimek, autor muzyki, zaproponował przestrzeń dźwiękową, jakiej w jego bogatej i atrakcyjnej twórczości dotąd nie słyszałem. Są tu sekwencje melodyczne, ale dominują szelesty, szepty, pulsowanie krwi w organizmie, bicie serca, dźwięki spadających kropel, przeraźliwe odgłosy zwarć i potyczek, psychodelicznego błądzenia. To muzyka naszego ciała i umysłu, bo przecież spektakl dzieje się tak naprawdę w głowie Michała, nastolatka czy młodego dorosłego, który próbuje dociec prawdy swojego bytu, powiązać pozrywane nici własnej przeszłości i wejść w dorosłość.
Wielce atrakcyjna jest przestrzeń sceniczna. Kilka praktykabli, także wielkowymiarowych, pokrytych plexi, służących projekcjom, dwa fotele i ciężki, jakby kamienny stolik, czerwona nić Ariadny rozwijana pomiędzy aktorami, elementami dekoracji, choć mam wrażenie, że w którymś momencie ta nić przestaje znaczyć, znika i nie jestem pewien, czy spełniła swoje zadanie, czy to za jej pomocą Michał-Tezeusz odnalazł drogę do wyjścia z labiryntu, drogę do dorosłości? Ale takiego Pawła Hubički, scenografa przedstawienia, nie widziałem od lat! To wybitny twórca, od paru lat szef brneńskiej sceny lalkowej, ongiś bardzo często pracujący w Polsce, który przyzwyczaił nas do własnych rozbuchanych wizji plastycznych, ale w którymś momencie były one już tylko kolejnymi wariacjami wcześniej wykorzystywanych motywów, form i pomysłów. Tu mamy zupełnie innego Hubičkę: refleksyjnego, ściszonego i może jeszcze bardziej atrakcyjnego. Widać to także w kostiumach aktorów, zwłaszcza kobiet, wśród których sukienka-tunika Ariadny (Agata Stasiulewicz), ale i kostium Fedry (Agnieszka Sobolewska), robią wielkie wrażenie oryginalnością pomysłu.
Niezwykle ciekawe są lalki Hubički. Jest ich wiele, od małych niemal antycznych à la terakotowych figurek z ruchomymi członkami, po wielką głowę byka – maskę Minotaura nakładaną na głowę aktora. Ale jest i klasyczna marionetka, różnej wielkości ani manty. Wszystkie formy lalkowe są białe, z obliczami greckich rzeźb, bo przecież całość tej historii jest osadzona w mitologii. Szczególną uwagę przykuwa wielkości naturalnej lalka jakby alter ego Michała, tego borykającego się z sobą samym bohatera (Błażej Piotrowski), która jest jego wyobrażonym ciałem, najpierw szkieletem, później stopniowo obudowywaną „ciałem” formą, ale wciąż dziurawą, kruchą, niedoskonałą jak sam proces dojrzewania, w którym tkwi bohater. Tę formę najczęściej animuje i interpretuje doskonale Jacek Dojlidko, choć jego sceniczna obecność wyraża się i w działaniach aktorskich, bo jest on także wewnętrznym odbiciem współczesnego Michała, którego rola została rozpisana na dwóch aktorów (Piotrowski i Dojlidko), i w animacji bądź współanimacji rozmaitych animantów (np. błyskotliwa kompozycja aktorsko-maskowa Minotaura).
Mam wrażenie, że Michał w interpretacji Błażeja Piotrowskiego (w przeciwieństwie do Jacka Dojlidko) nie całkiem odpowiada reżyserskim założeniom Roberta Jarosza, któremu chodziło chyba o coś więcej. Wprawdzie to niby współczesny chłopak, wychowujący się bez ojca, ale jednak obdarzony jakąś wyjątkowością. W pewnym sensie wybraniec. Stąd pojawiające się w spektaklu odniesienia chrześcijańskie (motyw krzyża jako najprostszego labiryntu) i – w podtekście – dziwna relacja Chrystusa z boskim ojcem, tak jak przywoływane wielokrotnie w spektaklu mitologiczne bosko-ludzkie relacje. Piotrowski nie ma w tej roli nic z wyjątkowości i w pewnym stopniu jest mało przekonujący. Ale, może o takie zderzenie przeciętności i wyrafinowania właśnie chodziło twórcom? Może takie zestawienie Piotrowskiego z Dojlidko ma większą siłę oddziaływania, łatwiej trafia do współczesnego odbiorcy?
Celowo pomijam cały kontekst fabularny przedstawienia. Mówiąc najkrócej, kluczem do niego jest XVII-wieczny obraz francuski Tezeusz, pogromca Minotaura Charles'a-Édouarda Chaise'a, wyłaniający się z ciemności, w maleńkich kadrach, na początku przedstawienia. Namalowana na nim historia, z udziałem Tezeusza, jego matki (w spektaklu przejmującą rolę matki antycznej i współczesnej gra Ewa Żebrowska), sióstr Ariadny i Fedry oraz Minotaura i wędrówka antycznym tropem ma doprowadzić współczesnego Michała do odkrycia siebie samego. Kim jest? Jakie dziedzictwo powierzył mu nieobecny boski czy ziemski ojciec, którego nigdy nie poznał? Dokąd ma zmierzać i jak żyć?
To ważne pytania. Pojawia się ich wiele w trakcie oglądania przedstawienia. Nie na wszystkie znajdujemy odpowiedzi. Ale bez wątpienia czas spędzony w Białostockim Teatrze Lalek na najnowszym spektaklu Roberta Jarosza, autora i reżysera, jest cennym doświadczeniem. Jarosz, po kilku latach przerwy, wraca nie tylko jako zajmujący wciąż autor sztuk teatralnych, ale przede wszystkim jako reżyser o wyjątkowej wrażliwości, artysta umiejący dobierać partnerów i konsekwentnie egzekwujący własną wizję teatru.