EN

7.02.2022, 09:39 Wersja do druku

Utopce w odmętach

"Serena. Traktat o samogłoskach" wg scenar. Joanny Braun w reż. Katarzyny Anny Małachowskiej w Teatrze KTO w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.pl.

fot. Robert Siwek

Co powiedzieć o przedstawieniu, którego się nie rozumie? Przyznaję się do klęski. Ale jednocześnie dopuszczam i taką ewentualność, że być może ta moja bezradność jest właśnie symptomem sukcesu, na jaki liczyli jego twórcy. Niezrozumienie owo można by mi bowiem poczytać za skutek nie tyle błędnej interpretacji, ile obłędnej intencji… Intencji rozumienia, w miejsce akceptacji czystej impresji? Być może bowiem chodziło o to, żeby pozbawić widza bezpiecznej, po mieszczańsku ubezpieczającej chęci przejęcia treści (potencjalnej) widowiska i słuchowiska, z którym przyszło mu się skonfrontować, żeby uczynić z niej użyteczne przesłanie, a choćby tylko zajmujący temat. O, jakże chciałbym ujrzeć się ofiarą na ołtarzu wyższych racji – urody i szczerości.

Bo przecież nie: piękna i mądrości! Instalacja słowno-muzyczno-ruchowa zaprezentowana w kameralnej salce nowej i nowoczesnej siedziby starego, a nowatorskiego niegdyś teatru KTO w Krakowie pozostawiła mnie obojętnym, a nawet… zażenowanym. Wyniosłem z niej bowiem wrażenie, że obcowałem z tworem infantylnym na poziomie intelektualnym, kiczowatym na poziomie plastycznym i nieudolnym na poziomie wykonania. Zespół z niemal półwieczną tradycją najszczerszej i najprawdziwszej „alternatywy” – która w krakowskim środowisku, od czasów jaśnie oświeconej okupacji wiedeńskiej naznaczonym mieszanką dulszczyzny i akademickiego snobizmu, już sama w sobie była godnym podziwu skandalem – spektaklem tym cofnął się do amatorskich początków; wybaczalnych młodym entuzjastom, ale kompromitujących wiekowych awangardzistów.

Rzecz napisana współcześnie jest rzekomo oparta na Andersenowej baśni o syrence. Aliści baśniowe są w spektaklu jedynie kostiumy, chyba najciekawszy jego element. Utrzymane w stylistyce na poły surrealnej, na poły kampowej, z elementami gotyckiego techno i późnego grandżu, faktycznie odpowiadają za jakąkolwiek formę tego widowiska. Reszta bowiem rozpływa się w pseudo poetyckiej magmie, i to dosłownie, bo mityczne dzieje dzieją się pod wodą, na wodzie lub na brzegu morza. Akwatyczną aurę tworzy światło, nie powiem, nastrojowo wyreżyserowane przez Tomasza Schaefera oraz syreniopodobne suknie pań i rybiołudząca odzież panów; aczkolwiek ci ostatni eksponują chętniej skórę własną niż jej lateksowy odpowiednik. Kilkanaście postaci w wymyślnym przyodziewku (czarnym) nieustająco obecnych na scenie wije się na srebrnych rurach, które z kolei wirują na obrotowym podeście, otaczanym raz po raz kręgiem ciał wirujących wokół tej wirówki w somnambulicznych korowodach w takt muzyki zdatnej do tańca. Monumentalne, wolno toczące się walce i zawodzenia też jeszcze dałoby się pochwalić, gdyby służyły za coś więcej niż akustyczne tło. No, może służą, bo gdyby nie muzyka w harmonijnym opracowaniu Dawida Suleja Rudnickiego, całość zupełnie straciłaby performatywną strukturę i dramaturgię. Mamy więc do czynienia faktycznie z instalacją, chociaż i słowa padają tu czasem, tak rzadko wszakże, że ani chybi domagają się uznania za znaczące. Tytułowe „samogłoski”, symptomy emocji, a więc zapewne i znaki jakichś głębszych przeżyć, padają wprawdzie z głośników niczym mantra lub litania do nieznanego bóstwa, ale jedynym sensem, który przywodzą na myśl, jest magia perwersyjnej zmysłowości i zadyszka duchowych doznań rodem z gier komputerowych. Trwa to ponad godzinę, wydarzeniowych napięć skąpi, za to cała poczwara przepoczwarza się w metamorfozach w coraz to inaczej taką samą mątwę. Czysta forma? Cóż, jeżeli już zaczerpnąć z języka mistrza udziwnień, to raczej wybrałbym „glątwę” i zmielone w młynku popkultury „żyćko”.

fot. Robert Siwek

Życie przecież, od poziomu ryb i gadów zaczynając, a na ezoterycznych istotach kończąc, panoszy się tu niczym chwasty podwodne na nieplewionym zagonie dna ludzkiej wyobraźni. W zamierzeniu autorów (właściwie autorek) ma to być przecież opowieść o niespełnionej miłości, o niemożliwym związku nieprzystających do siebie uczuć i wrażliwości. Poniekąd też o wiecznym dramacie starzenia się i śmierci ciała, który bezlitośnie pokonuje nasze namiętne złudzenia, że idealistyczne afekty to coś więcej niż animalne drgawki. Oto bowiem prosta historia: młody książę (Jacek Tyszkiewicz) zostaje wyrzucony na brzeg tajemniczej wyspy, być może uratowany przez zakochaną w nim Śmierć (Marta Zoń), spotyka Syrenę (Grażyna Srebrny-Rosa), która odkrywa, że zawsze za kimś takim tęskniła; dwie niemłode już damy adorują młodzieńca, każda na swój sposób, jedna obietnicą rozkoszy, druga transgresji; młodzian zaś nie wie, której oddać swój fizyczny i duchowy potencjał, przeto miota się między nimi, przy okazji potykając się o inne istoty nieziemskiego świata. Kamienne twarze aktorów mają wyrażać duchową obcość tych istot, zaś czarnozgniłozielone odcienie leginsów, ciężkie buty i skórzane płaszcze nieludzką postać ich bytowania. Wrażenie dystansu, sztuczności i napastliwej dehumanizacji potęguje taneczno-mechaniczna gimnastyka z przyrządami, jaką uprawiają performerzy, a to w parach, a to solo, a to unisono. Powtarzane gesty układają się w repetycyjne ciągi, co ma chyba na celu wywołanie wrażenia jakiegoś kompozycyjnego porządku, ale jak na złość eksponuje tylko bezsens i brak choreograficznej inwencji. Pomocne w opanowaniu umysłem makabrycznego tańca będą patetyczne słowa, sugestywnie urwane frazy, tajemnicze strzępy dialogów z rzadka padające z głośników, czasem z sugestią, że wydobywają się z niemego wnętrza niewerbalnych z natury bytów. Ten zabieg nieco ratuje wątłą literaturę, bo stwarza niejakie napięcie między tym, co oglądamy, a tym, co daje się usłyszeć. W minimalnym stopniu podsuwa też interpretację seryjnych wymachów ramionami, kopnięć w pustkę, przegięć, nagłych zwrotów i zmysłowego dotykania twarzy.

Z literaturą właśnie jest tu największy problem. Nie tyle bowiem jej nie ma (jest skąpo), bo to dałoby się jeszcze jakoś uzasadnić plastycznym celem instalacji, ile dramatycznie odczuwa się jej niedobór; jakby u zarania była tam pod spodem jakaś poezja, jakaś historia, ale wypadła i zatonęła w odmętach pod powierzchnią wizualnych efektów. Zamiast bohaterów na wierzch wypłynęły więc utopce. Gdyby organizatorzy widowiska nie wciskali wszystkim usilnie gęsto zadrukowanego programu z pełnym (chyba) tekstem, na kanwie którego skomponowano ten ruchomy obraz, nie mielibyśmy szansy zapoznać się z dramatycznym poematem pióra Joanny Braun; został on bowiem w większej części zaprezentowany w reżyserskim przekładzie Katarzyny Anny Małachowskiej, czasem boleśnie dosłownym, na gesty i figury tancerzy. Tych ostatnich zresztą określam tym profesjonalnym mianem jedynie z litości w obliczu ich szczerego zaangażowania i z szacunku dla ich amatorskich wysiłków. Może zresztą dobrze się stało, że tekst postanowiła jego autorka uczynić kamieniem węgielnym, a nie fasadą swojej scenograficznej koncepcji, bo ta zdaje się ma dla niej większe znaczenie i ostatecznie okazała się bardziej fortunnym świadectwem jej talentów.

Z drugiej strony, gdyby aktorom częściej dane było się odezwać, to może i zagrać cokolwiek byłoby im łatwiej. Postawione przed nimi zadania ograniczyły się bowiem do strojenia poważnych i pełnych mimowolnie groteskowej ekspresji min, mających zapewne uchodzić za maski, ale chyba jednak nie weneckie, jak sugeruje się w programowym tekście. Trudno więc nawet rozpoznać, jakież to baśniowe zjawy miała autorka na myśli, a jakie aktorzy umyślili wcielić. Wszystko wyjaśnia co prawda usłużny druczek, ale trudno czytać, oglądając i oglądać kontrolując odnośniki. Od duńskiego bajkopisa epoki romantycznej nie jest bowiem wcale łatwo przeskoczyć nad mętne kanały Wenecji, a stamtąd w świat współczesnych psychodelików. Kojarząc historię zauroczenia zdziecinniałej syreny w zaawansowanym wieku chłopcem niedorosłym jeszcze do miłości przekraczającej zachwycenie sobą z weneckim karnawałem, jako stereotypowym znakiem śmiertelnego transu, oraz z alegoryczną baśnią i jungowskimi archetypami zmuszeni jesteśmy przełknąć węża długiego i niestrawnego, jak to zdanie, którym daję wyraz swojemu przesytowi. Wszystko ze wszystkim można, i owszem, zamotać i zebrać w kupę, atoli będzie to materia, którą da się co najwyżej cisnąć w publikę, w nadziei, że ta nie poczuje się dotknięta czymś tak miękkim i nijakim, że nie warto tego odrzucić, więc zabierze sobie na pamiątkę.

Tak, uległem oszołomieniu urokiem pań i panów tańczących walca. Tak, wziąłem na klatę macki magicznego świata nieludzkich współziomków. Tak, dałem sobie wyrwać oślizgłe korzenie mojej mieszczańskiej estetyki. Czy więc, nie udało się ostatecznie? Ostatecznie może tak, ale przecież przychodzimy do teatru, żeby wynieść z niego coś, co da się zabrać na ulicę, do domu, do łóżka, do świątyni nawet…, ale jednak nie do grobu.

Tytuł oryginalny

Utopce w odmętach

Źródło:


Link do źródła