Czytam w opisie, że owa sztuka „została umieszczona przez Guardiana na ósmym miejscu najważniejszych spektakli XXI wieku”. Od wyjścia z teatru nie ustaję w próbach zrozumienia motywacji kolegów z prestiżowego dziennika. Próbowałem budować jakieś sensy z wypowiedzi bohaterek, których z pewnością nie można nazwać dialogami, ale chyba nie tędy droga. Jedyną bowiem względnie streszczalną historią w tym tekście jest istotnie słodki monolog bohaterki granej przez Katarzynę Herman o tym, że wszędzie widzi koty.
Mam pewne nieśmiałe przypuszczenie – otóż może jest to dzieło, które należy percypować tak „ogólnie”, bez szczególnego przyglądania się słowom i ich łączliwościom, jest w tym tekście coś ze współczesnej muzyki gdzie przecież nawet cienia melodii nie uświadczysz i gdzie nutki każda sobie, a jednak w całości symfonia niekiedy daje zadowolenie artystyczne, że zacytuję Antoniego Słonimskiego.
A… może jest to spektakl o kobietach – i dla kobiet w pełni zrozumiały? Jak widać - szukam dość rozpaczliwie rozmaitych swoich niedoskonałości, które nie pozwoliły mi w pełni cieszyć się tekstem p. Churchill, no a gender to zawsze tu i teraz, ale cóż, i to trop niedoskonały, bo nieliczni panowie na widowni zdawali się być cali w tamtym świecie, a ja jeden – nie.
Może więc – jeszcze inaczej. Otóż patrzyłem z zachwytem na aktorki grające ten diablo trudny (także technicznie) tekst, i może właśnie po to został napisany – żeby dać pole dla ich warsztatu i talentu, a to, o czym jest – to sprawa drugorzędna?
Piszą w internetach, że o końcu świata, ale czy można im wierzyć?