IX Festiwal Sopot Non-Fiction podsumowują Beata Baczyńska, Katarzyna Wysocka i Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej.
Mimo pandemii tegoroczny Festiwal Sopot Non-Fiction był tylko trochę skromniejszy od wcześniejszych. Zamiast dwóch spektakli dwa czytania, poza tym podobnie: rezydencje zakończone Maratonem Non-Fiction i spektakle oraz tzw. atmosfera. Po stronie plusów należy zapisać także upublicznienie w internecie Maratonu i czytań. Wartością samą w sobie było czytanie „8.03” Jakuba „Kuby” Zubrzyckiego, po którym uczestnicy i Organizatorzy byli wręcz przejęci. Nie dziwi taka reakcja, bo drugi tekst (pierwszy w 2016 r.) Zubrzyckiego o Zatoce Świń (Zatoce Sztuki) to ważny temat dla społeczności lokalnej. W środowisku teatru trójmiejskiego, w którym z założenia nie podnosi się niebezpiecznych tematów, bo nie wypada przecież, to wydarzenie prawie endemiczne, w związku z czym i zachowania nietypowe. Tak jak sformalizowane prezentacje sceniczne i „8.03” są bliskie pierwszemu skojarzeniu nasuwającemu się przy próbie zdefiniowania teatru dokumentalnego, tak pomysły zaprezentowane podczas Maratonu mają kontakt z tym skojarzeniem zdecydowanie nikły. Rodzi to naturalne pytanie: co dalej z teatrem dokumentalnym? Tak jak nikt pewnie tego pytania sobie nie zadawał, bo i po co, tak oczywista jest radość płynąca z możliwości uczestniczenia w festiwalu w tym dziwnym czasie. No i do Sopotu przybyła Weronika Szczawińska:
Diabeł w raju czuje się świetnie
„Jutro przypłynie królowa” Teatru Współczesnego we Wrocławiu
Jeśli mierzyć przewyższenie stosunkiem powierzchni terytorium do popularności, to rajska wyspa Pitcairn o powierzchni 4.53 km2 jest absolutną wyspiarską rekordzistką w Hollywood. Powstały już trzy superprodukcje, w postać porucznika Christiana Fletchera wcielali się Clark Gable (1935, nominacja do Oscara), Marlon Brando (1962, bez nominacji, ale film nominowany w sześciu kategoriach, muzyka polskiego kompozytora Bronisława Kapera) i Mel Gibson (1984, 0 nominacji). Lepsze przewyższenie ma tylko Watykan (pow. 44 ha), ale to wyspa na lądzie. O popularności Pitcairn w zbiorowej świadomości decyduje oczywiście historia z 1767 r. (bunt na „Bounty”), ale Maciej Wasielewski, autor książki „Jutro przypłynie królowa” (2013), a za nim Krzysztof Szekalski (adaptacja na scenę i dramaturgia) i Piotr Łukaszczyk (reżyser spektaklu pod tym samym tytułem) nie zapraszają nas na wycieczkę filmową w stylu Rafała Zawieruchy. Interesuje ich natura i zachowania człowieka w sytuacji izolowanej, a taką tworzyła przez ponad 200 lat malownicza wyspa położona między Wyspami Wielkanocnymi a Nową Zelandią. Bezpośrednią inspiracją była informacja z 2004 r. o oskarżeniu sześciu mieszkańców Pitcairn o przestępstwa seksualne wobec nieletnich. Jeszcze w 2016 r. mikroskopijną społecznością wyspy (wówczas 42-osobową) wstrząsnął proces byłego burmistrza Pitcairn i zarazem starszego kościoła Adwentystów Dnia Siódmego (sic!). 52-letni Michael Warren został skazany na 20 miesięcy więzienia za ściąganie zdjęć i filmów przedstawiających hardkorowe wykorzystywanie sześcioletnich dzieci.
Większość znanych nam opowieści o izolowanych systemach społecznych rządzących się według ustalonych przez siebie zasad, choćby „Władca much”, nie pozostawia wątpliwości: człowiek jest zły. Historia o Pitcairn nie jest wyjątkiem, jednak sceniczna prezentacja bardziej niż na demoralizacji władzą koncentruje się na przemocy seksualnej. Najtrudniejszym zadaniem, przed jakim stanęli twórcy wrocławskiego spektaklu (premiera grudzień 2019 r.), było znalezienie momentu, po przekroczeniu którego człowiek staje się potworem. To w tym przypadku jest o tyle niełatwe, że seksualność Polinezyjczyków, o której moglibyśmy powiedzieć, że jest „liberalna”, wręcz oszołomiła marynarzy z „Bounty”, którzy korzystali z niej bez umiaru. Nie chodzi o tłumaczenie pedofilii i szukanie okoliczności łagodzących dla czynów karalnych, ale uchwycenie momentu, w którym idylla przeradza się w koszmar.
Wrocławski spektakl jest oczywiście humanitarny i widzowi nie dostarcza się niepokojących dylematów etycznych. Odpowiedzialni za gwałty, w równej mierze co gwałciciele, są milczący i przyzwalający członkowie społeczności, w tym rodzice ofiar, z których każdy odkrywa swoją mroczną tajemnicę. Chwila prawdy jest zbyt krótka i słaba, by impuls uruchomił zorganizowany i skuteczny bunt w obronie człowieczeństwa. Zwycięża siła, sumienie znika szybciej niż się pojawiło, diabeł wygrał po raz kolejny, ale anioł w tej walce był jedynie statystą jak Andrzej Gołota w pojedynkach z Tysonem i Lewisem.
Tak jak nie do końca usatysfakcjonowała eksploatacja kopalni tematów, jaką jest historia świata i człowieka na Pitcairn, tak realizacja teatralna sprawia, że 90 minut spędzonych z aktorami Współczesnego wspartych gościnnymi nie były czasem straconym. Otwarta przestrzeń, widzowie po obu stronach sceny, na środku dookolnie ułożone szyny dla trójkołowego rowerka. Rekwizyty i kostiumy trochę z „Mad Maxa”, trochę z „Wodnego świata” – może z jakiegoś rozbitego samolotu, może ze statku: okulary, czapka pilotka, stare radio, niewiele kolorów. W tym jakby postapokaliptycznym mikroświecie rządzi „Wujaszek” Buck, były burmistrz, nieformalny władca wyspy. Wie wszystko o wszystkich, bierze co chce, kontroluje sytuację. Szybko dławi ledwo tlący się bunt, wyspiarska społeczność nie ma szans w konfrontacji z jednym człowiekiem. Dzięki Bartoszowi Woźnemu (Teatr im. Horzycy) w roli Bucka ta historia jest prawdziwa.
Pitcairn zasługuje na kilkusezonowy serial. Dzisiaj ta mikroskopijna kolonia brytyjska zamiera, mimo wpompowywania przez Londyn 3 milionów funtów rocznie m.in. na repopulację. Może uratuje ją turystyka, bo jednak choć ciągle trudno, to jednak coraz łatwiej na nią dotrzeć, o czym informuje m.in. Marek Ułan-Szymański, którego dokument po obejrzeniu wrocławskiego spektaklu może po prostu zdziwić. Polecam:
Piotr Wyszomirski
Refleksje po czytaniu aktorskim „8.03” Jakuba „Kuby” Zubrzyckiego podczas festiwalu Sopot Non-Fiction 2020
Jak mówić o przemocy, żeby nabrała mocy zaniechania? Czy lub jak przedstawiać sprawców pozostających w relacjach społecznych albo poddanych ostracyzmowi? Czy należy deszyfrować powody dokonywania przemocy i jak to publicznie zagospodarować? Kogo obarczyć winą za nadużycia, przemoc i zaniechanie? Jaka jest nasza rola w interakcji przemocy? Ile czasu musi upłynąć, aby ofiary otrzymały niezbędną i niekwestionowaną pomoc? Dlaczego ofiara pozostaje w cieniu, kiedy sprawie nadaje się bieg urzędowy? Dlaczego nieletnie ofiary nie mogą w sposób oczywisty i w świetle prawa pozwać dorosłych? Dlaczego tak trudno rozpoznajemy ofiarę, choć pozostawia znaki?
To zbiór przykładowych pytań, jakie można byłoby zadać w sytuacji przekroczeniowej, gwałtownej i nieodwracalnej. Ale jakie pytania postawić, jeżeli chodzi o przestępstwa przeciwko wolności seksualnej a kwestia dotyczy Trójmiasta, ludzi kultury, stróżów prawa, urzędników, artystów czy biznesmenów? Tego zadania podjął się po raz trzeci Kuba Zubrzycki, od 2016 r. pochylający się nad tą sprawą, choć do dzisiaj o efekcie tych wysiłków nie można mówić więcej niż tylko, że jest to projekt artystyczny. W 2020 r., kiedy główny podejrzany ma postawionych ponad 60 zarzutów o charakterze karnym, na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie Zubrzycki wyreżyserował autorskie czytanie sceniczne „8.03”, z udziałem (i za to brawa) połączonych sił aktorów związanych z czterema trójmiejskimi teatrami (Wybrzeżem, Muzycznym, Miejskim, Miniaturą). Cztery lata wcześniej projektem „Zatoka” wywołał niemałe poruszenie w ramach festiwalu Sopot Non-Fiction, bo temat był namacalny i „świeży” (ponad rok po samobójstwie Anaid Tutgushyan i dramatycznej walce jej mamy o przywrócenie godności ofiarom). Potem zerwał próby w Teatrze Wybrzeże i przerwał pracę nad spektaklem. Tegoroczny projekt był inny, uzupełniony nowymi faktami i danymi. Odmienność polegała również na tym, że głos otrzymali także sprawcy przemocy i zmowy milczenia. Czas pozwolił pokazać sprawę z pewnego dystansu, głównie intelektualnego, rozgrywającego się w kulturze słowa, przepisów o domniemanej niewinności, postawy misyjnej oskarżycieli, z uwzględnieniem możliwych oczekiwań odbiorców dzieła.
Pełny zapis czytania i rozmowy pospektaklowej tutaj.
Dokumentalizacja to za mało
Autor tekstu gromadził materiały dwa i pół roku. Zbierał jednocześnie doświadczenie innych traum wśród młodych ludzi, pozornie o innej genezie. Odczuwalne i niezaprzeczalne jest jego silne zaangażowanie w sprawę i domknięcie otwartego, pulsującego tematu. Tak bardzo zajął się jednak dialogowaniem postaci scenicznych, dowodzących swojego trybu rozumowania, że kwestia (oczywiście niemierzalnego i nieprzekładalnego) cierpienia ofiar przemocy seksualnej pozostała w cieniu. Fakty, dowody i liczby pozwoliły na pokazanie skali. Głos ofiar pozostał w zawieszeniu. Struktura udramatyzowanego tekstu dokumentalnego okazała się niewystarczająca albo – jest wstępem.
Dobrze, że takie teksty powstają, że artyści chcą zmierzyć się z deklaracjami o ochronie bezbronnych, słabszych i niedojrzałych. Dobrze, że otwierają się ci, którzy do tej pory milczeli, czując obecnie rodzaj obowiązku wobec wszystkich, którzy pozbawieni byli lub są głosu. Mam jednak wrażenie, że tegoroczna propozycja Kuby Zubrzyckiego zmierza w niewłaściwą stronę – racjonalnego rozproszenia. Mozolna argumentacja stron w procesie to tylko erzac. Mierzalność scedowana na wymiar sprawiedliwości jest bezsprzeczną koniecznością, ale nie rozwiązuje odpowiedzialności ludzi dorosłych, trwałego nabycia świadomości kary za przestępstwo ograbienia dzieci z bezpieczeństwa.
Katarzyna Wysocka
„Zakonnice odchodzą po cichu”
Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Scenariusz spektaklu w reżyserii Darii Kopiec powstał na podstawie reportażowego bestselleru Marty Abramowicz. Autorka zaprezentowała w nim historie kobiet, które odeszły z zakonu. Opuściły go po cichu, bez rozgłosu, komentarzy, dyskusji. Ich odejścia jakby nikt nie zauważył, ani w klasztorze, ani w świecie poza murami. Nikt o takich sytuacjach nie mówi. Nawet te, które odeszły ze zgromadzeń zakonnych, wolą milczeć na ten temat. Nie polemizują ze stereotypowymi opiniami o klasztorach, zakonnicach i rezygnacji. Dlaczego wybrały życie klasztorne? Czym było dla nich powołanie, wiara, życie poświęcone Bogu? Dlaczego odeszły? Z wypowiedzi bohaterek wyłania się obraz bardzo niejednoznaczny, bo nie ma jednej, prostej odpowiedzi na żadne z tych pytań. Każda opowieść niesie własną prawdę, którą czytelnik poznaje, wsłuchując się w słowa bohaterek. Marta Abramowicz nie próbuje stawiać tez, udowadniać jakichś teorii, a jedynie przekazać zebrane słowa, których wysłuchała. Scenarzystka Martyna Lechman buduje z nich spektakl, który również stara się być „przekaźnikiem” historii, choć poszerza je o refleksje związane z aktorstwem i zupełnie innym rodzajem powołania.
Scena, widziana z widowni, jest prawie pusta. Znajduje się na niej tylko pianino, kilka mikrofonów na statywach, a z tyłu cztery proste, drewniane krzesła, na których coś leży. Nawet z perspektywy drugiego rzędu nie można zobaczyć co. Czarna podłoga, czarne ściany, a potem białe światło rozjaśnia ciemność i pojawiają się bohaterki. Ubrane na czarno, w spodniach i golfach, ze splecionymi i ciasno upiętymi włosami wchodzą na scenę i stają przy mikrofonach. Jedna z nich (Natalia Czekała) zajmuje miejsce przy pianinie. Jej muzyka i śpiew będą współtworzyć atmosferę przez cały spektakl. Będzie obserwatorką, ale także wewnętrznym głosem postaci wypowiadając to, co niewypowiedziane, słowa, które nie przechodzą przez usta.
Kiedy kobiety zaczynają mówić, powoli orientujemy się, że na scenie nie pojawiły się zakonnice, ale aktorki, które przygotowują się do odegrania swoich ról. Szukają własnych doświadczeń, które pomogą im zbudować postać na scenie, tych związanych z wiarą, ale także powołaniem. Czy mają je jeszcze w sobie? Szukają w sobie emocji i prawdy, aby umysł i ciało stanowiły jedno. Czy bycie niewierzącą może okazać się przeszkodą w stworzeniu wiarygodnej postaci zakonnicy? Czy można zagrać lesbijkę skoro nią się nie jest? Padają kolejne pytania, stwierdzenia, myśli. Splatają się ze słowami granej postaci, aż do momentu, gdy aktorka znika, zatapia się w swojej bohaterce. Jednocześnie trwa proces fizycznej transformacji. Złożone na krzesłach habity zostają rozłożone na podłodze, oswajane, oglądane. Wreszcie aktorki przebierają się w nie i już wiemy, że skończyło się budowanie postaci.
Indywidualne zwierzenia zakonnic tworzą jeden obraz kobiet, które powołanie, chęć całkowitego zatopienia się w Bogu i służbie potrzebującym zaprowadziły do klasztoru, a realia klasztornego życia spowodowały jego opuszczenie. Świat za kratami nie jest przyjazny i daleki od ideałów istniejących w wyobraźni młodych dziewcząt. Anachroniczny, pozbawiony empatii, oparty na zakazach, które trudno nazwać ramami dającymi poczucie pewności i stabilizacji. „Klęcz prosto!”, „Nie mów!”, „Nie jedz jabłek, orzechów, agrestu!” – powtarzane coraz bardziej nerwowo przez jedną z bohaterek zasady z „Savoir vivre siostry zakonnej” Pellegrino Ceccarelliego ograniczają i ogłupiają, odbierają siły, godność, człowieczeństwo. Marzenia skonfrontowane z rzeczywistością rozpadają się na miliony okruszków. Bohaterki próbują się dostosować, walczą, a ostatecznie odchodzą lub do odejścia są zmuszone prostym osądem Mistrzyni o braku powołania.
Aktorki – Cecylia Caban, Karolina Kuklińska, Joanna Sokołowska, Małgorzata Mikołajczak bardzo przekonująco odegrały swoje role, czuć było ich emocjonalne zespolenie z bohaterkami, o których losach opowiadały i jak na teatr dokumentalny przystało – prawdę. Choć na scenie powstał portret zbiorowy, to jednak postaci nie zatraciły swoich indywidualnych granic. Podkreślały to zaprojektowane przez Patrycję Fitzet niezwykle oryginalne habity – piękne, a jednocześnie indywidualizujące i charakteryzujące postaci. Kiedy poznajemy historie bohaterek do końca i patrzymy na ich kostiumy, wydaje nam się, że nie mogłyby być inne, bo swoim krojem dopełniają wizerunek każdej z nich.
W swoim poradniku dla zakonnic Pellegrino Ceccarelli radził, aby siostry nie rozmawiały z ludźmi postronnymi o problemach swojego domu zakonnego. One odważyły się o nich opowiedzieć, ale czy ich słowa wywołają jakąś zmianę? Czy usłyszą je odpowiedzialni za sytuację panującą w zgromadzeniach? Czy kolejne zakonnice będą odchodziły po cichu z klasztorów?
Maraton Non-Fiction
W piątek i sobotę na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże zostały zaprezentowane efekty prac grup rezydentów zaproszonych do udziału w tegorocznym festiwalu, czyli Maraton Non-Fiction. Prezentacje bardzo różne, jedne pozostające na etapie zarysu, inne prawie ukończone, poruszające ciekawe tematy, ze sporym potencjałem na stanie się interesującymi spektaklami.
Pierwszym pokazem byli „Przebudzeni” dramaturżki Marceliny Obarskiej, w reżyserii Wojtka Rodaka, którym na scenie towarzyszyli Weronika Łukaszewska, Izabela Dudziak i Sebastian Grygo. Grupa postanowiła zmierzyć się z tematem teorii spiskowych, których tak wiele istnieje we współczesnym świecie, a Internet tworzy bardzo podatny grunt do ich rozwoju. Prezentacji nadali formę sympozjum zorganizowanego przez youtuberkę, poszukiwaczkę prawdy, która wraz z zaproszonymi gośćmi udowadnia, że Polska nie ma dostępu do morza. Absurdalna teoria, ale sposób budowania argumentacji, manipulowania faktami, szukania dowodów pokazuje prawdziwe mechanizmy powstawania teorii spiskowych.
Projekt „Onko” w reżyserii Weroniki Szczawińskiej powstał na podstawie scenariusza współtworzonego przez reżyserkę oraz Piotra Wawer juniora i Sebastiana Pawlaka, opartego na osobistych doświadczeniach artystki związanych z chorobą onkologiczną. Stanowi próbę spojrzenia na rzeczywistość z perspektywy osoby chorej, spojrzenia na siebie i otaczający ją świat. Na scenie Weronice Szczawińskiej towarzyszył Sebastian Pawlak.
Na zakończenie pierwszej części Maratonu Non-Fiction grupa warsztatowa w składzie: Katarzyna Minkowska, Aneta Jankowska i Wojciech Frycz zaprezentowała projekt „UFO”. Było to działanie performatywne opierające się na bardzo osobistym doświadczeniu towarzyszącym artystce od dzieciństwa – wierze w istnienie UFO i oczekiwaniu na moment, kiedy istoty z kosmosu zjawią się, aby zabrać ją ze sobą. Dzieli się z widzami swoimi wyobrażeniami i wspomnieniami. Duży nacisk został położony na cielesność przekazu, jakby pamięć ciała uwalniała dawne emocje i budowała nowe.
Sobotni Maraton rozpoczęła prezentacja „Maurycy Ignaczewski” w reżyserii Marka Idzikowskiego przygotowana przez zespół badawczo-twórczy w składzie: Małgorzata Wrzosek, Adam Milewski, Monika Popiel. Chyba właśnie określenie prezentacja najlepiej określa to, co zobaczyliśmy na scenie. Została nam bowiem pokazana kolekcja wybranych przedmiotów odnalezionych w mieszkaniu zmarłego dziadka. Reżyser i pomysłodawca nie znał go. Kiedy nadszedł moment, aby mieszkanie po zmarłym – bliskim, a jednak właściwie obcym człowieku, opróżnić z rzeczy, przyszła refleksja, że nie można ich tak po prostu wyrzucić na śmietnik. Zgromadzeni wokół projektora w smudze światła prezentują wizerunki zachowanych przedmiotów. To nie historia życia, nie opowieść o losach dziadka, to spis z natury osieroconych przedmiotów. Taki zbiór, który pozostanie po każdym z nas. Interesująca wizualnie prezentacja, która może pobudzić do głębszej refleksji. Pokazowi towarzyszyła wystawa, na której zaprezentowano wydobyte z zakamarków dziadkowego mieszkania rzeczy.
Kolejna próba warsztatowa została zatytułowana “Drzewo poznania”. Jej reżyserem, a jednocześnie dramaturgiem, był Beniamin Bukowski, a na scenie wystąpili: Jan Romanowski, Monika Kulczyk, Bartosz Buława. Skupili oni swoją uwagę na czyścicielach internetu, ze szczególnym naciskiem położonym na ich kondycję psychiczną wynikającą z obcowania z obrazami przemocy i okrucieństwa przez wiele godzin każdego dnia. Często rozpoczynając pracę, nie mają świadomości obciążeń, które niesie ze sobą, a potem nie otrzymują odpowiedniego wsparcia psychologicznego. Tysiące moderatorów codziennie decyduje o tym, co pojawi się na ekranach naszych komputerów, ale żeby podjąć decyzję, muszą zobaczyć – samobójstwa, zabójstwa, egzekucje, gwałty… Tego się nie da „odzobaczyć”. W prezentacji zostało zasygnalizowanych jeszcze kilka wątków związanych z tym tematem, bo jest on bardzo złożony. Może powstanie z tego interesujący spektakl.
Ostatnim projektem przedstawionym na Maratonie Sopot Non-Fiction byli „Mężczyźni z różowym trójkątem” w reżyserii Krzysztofa Popiołka, zainspirowany książką Heinza Hegera pod tym samym tytułem, która przedstawia relację byłego więźnia nazistowskich obozów koncentracyjnych prześladowanego za orientację seksualną. Jednak choć słowa o obozie padają ze sceny, nie jest to historia więźnia. Formą projekt przypomina stand-up, w tym wypadku potrójny. Radosław Jamroż, Jakub Margosiak i Grzegorz Łabuda na zmianę opowiadają o sobie – o byciu gejem, ale robią to w sposób lekki, ironiczny, jakby te dramatyczne często sytuacje były żartem. Absurdalnie przekształcają poglądy przeciwników LGBT, jakby były ich własnymi oczekiwaniami i obnażają ich głupotę. Współczesne relacje splecione z historycznymi już doświadczeniami Hegera budzą strach, że mogą się powtórzyć, bo gdzieś drzemie na nie ciche przyzwolenie.
Listę wydarzeń festiwalowych uzupełnia czytanie aktorskie scenariusza spektaklu „Granica” w reżyserii Katarzyny Szyngiery.
Strona festiwalu
9. Festiwal Sopot Non-Fiction, 22-29 sierpnia 2020.