„L’Italiana in Algeri” Gioacchina Rossiniego w reż. Jitki Stokalskiej w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie. Pisze Tomasz Pasternak w portalu Orfeo.
Najnowsza produkcja arcydzieła Gioachina Rossiniego udowadnia, że mamy w Polsce młodych śpiewaków, którzy mogą stać się wspaniałymi światowymi wykonawcami tej piekielnej muzyki. Aktorsko i wokalnie błysnęli w oglądanym przeze mnie spektaklu Zuzanna Nalewajek (w tytułowej partii Włoszki), Paweł Michalczuk (Mustafa) i Sebastian Mach (Lindoro), pod czułą orkiestrową narracją Karola Szwecha i archetypicznie szalonej inscenizacji Jitki Stokalskiej.
Legendami owiane są początki tworzenia tego dzieła. Rossini dostał szybkie zamówienie napisania opery komicznej zastępując innego kompozytora Carlo Cozziego, o którym dziś nie pamiętamy. Libretto oparte zostało na autentycznej historii porwania statku, jedną z pasażerek była Antonietta Frapolli, młoda włoska arystokratka pochodząca z Mediolanu. Po kilku latach spędzonych w haremie wróciła do Włoch, wyszła za mąż, przyjmując nazwisko Suini. Dożyła sędziwego wieku, ale nigdy publicznie nie chciała mówić o swoich doświadczeniach u beja Algiery, Mustafy ibn-Ibrahima. Inspiracją historii była też niewątpliwie Roksolana, Rusinka porwana w jasyr, konkubina, a następnie żona Sulejmana Wspaniałego, tak bardzo rozsławiona jako Sułtanka Hürrem w emitowanym w Polsce tureckim tasiemcu, swoistej operze mydlanej bijącej rekordy oglądalności pt. „Wspaniałe Stulecie”.
Szybko zapomniano o dziele Lugiego Moscy, wystawionym w Mediolanie w 1808 roku. To samo libretto autorstwa Angelo Anelliego powierzono Rossiniemu, była to wtedy powszechna praktyka. Łabędź z Pesaro (tak nazywano kompozytora) napisał nową operę w ciągu niecałego miesiąca, choć istnieją przypuszczenia, że część partytury nie została napisana przez Rossiniego. Prapremiera „Włoszki w Algierze” w maju 1813 roku w Teatro San Benedetto w Wenecji była jego wielkim triumfem, młody Gioachino miał wtedy 21 lat.
Dzieło obiegło wiele miast włoskich (Neapol, Rzym i Mediolan), zostało pokazane w Monachium w 1816 roku jako pierwsza opera Rossiniego w Niemczech. Do Polski trafiło już sześć lat po prapremierze, w 1819 roku. W XX wieku dzieło wskrzesiła wspaniała Hiszpanka Conchita Supervia i inne legendarne śpiewaczki: Amerykanka Marilyn Horne, Włoszka Lucia Valentini – Terrani i Polka Ewa Podleś.
W powojennej historii Polski operę wystawiano kilkukrotnie: po raz pierwszy w Łodzi w 1980 roku, partię Izabelli śpiewały: Krystyna Jaźwińska, Jadwiga Mirecka i po raz pierwszy w swojej karierze Ewa Podleś, dyrygował Wojciech Michniewski. W 1986 roku we Wrocławiu Izabellę kreowały Jadwiga Czermińska i Bożysława Kapica. W tym samym roku w premierze w Teatrze Wielkim w Warszawie, obok Ewy Podleś miała zadebiutować Cecilia Bartoli, ale podczas prób zrezygnowała z występu. Pięknie artystyczną wizytę w Warszawie wspomina w rozmowie z Jackiem Marczyńskim w „Rzeczpospolitej”: przyjechałam do Polski i po raz pierwszy w życiu zorientowałam się, że może być tak zimno. Mrozów w ogóle nie znałam. Dostałam natychmiast kataru i mogłam śpiewać barytonem, zresztą w końcu w ogóle nie wystąpiłam. Ale byłam absolutnie zaskoczona zespołem warszawskiego teatru. Odkryłam jeden z najwspanialszych głosów, jakie pojawiły się kiedykolwiek na tej planecie. Był bogaty w różne odcienie, piękny jak najwspanialsza czekolada. To Ewa Podleś, do dziś jestem jej nieustającą wielbicielką. Wówczas też zrozumiałam, że tradycje operowe musiały być bogate i na wschodzie Europy. Nazwisko Bartoli znalazło się na plakacie, w warszawskiej „Włoszce” śpiewały także Krystyna Jaźwińska, Elżbieta Pańko i Maria Olkisz.
W 2008 roku w Teatrze Wielkim w Łodzi, w reżyserii Michała Znanieckiego i kierownictwie muzycznym Antoniego Wicherka Izabellę wykonywały Bernadetta Grabias i Agnieszka Makówka. Jitka Stokalska inscenizowała „Włoszkę” w 1998 roku w Warszawskiej Operze Kameralnej, ten spektakl był częścią zaplanowanego przez Stefana Sutkowskiego Festiwalu Rossiniowskiego, wtedy Włoszkami były m. in. Eugenia Rezler i Mirosława Tukalska, później pojawiły się inne wspaniałe artystki: Anna Radziejewska i Aneta Łukaszewicz, które kreują tę partię w obecnej inscenizacji na scenie Polskiej Opery Królewskiej. Druga inscenizacja tego dzieła w inscenizacyjnej karierze Jitki Stokalskiej jest następną po 25 latach jej realizacją tego tytułu.
Reżyserka, związana od początku lat 70. XX wieku z Warszawską Operą Kameralną, w Polskiej Operze Królewskiej kontynuuje dzieło Stefana Sutkowskiego, realizując przedstawienia wierne oryginałowi z epoki powstania dzieł. W produkcjach Stokalskiej nie ma polemiki z dziełem, dowolności interpretacji i szukania nowych znaczeń. To teatr bardzo autorski, wierny realiom epoki, zwariowany i zabawny, choć humor jest wyrafinowany i nigdy nie przekracza granic dobrego smaku. Reżyserka operuje też bardzo charakterystycznym językiem scenicznym. Z dużym prawdopodobieństwem oglądając zdjęcia ze spektakli można wskazać, który z nich realizowała Czeszka od kilkudziesięciu lat mieszkająca i pracująca głównie w Polsce.
Zastanawiałem się nad jej fenomenem. Ten teatr to „zabytek klasy zero”, w najlepszym tego słowa rozumieniu. Dziś nikt nie robi takich przedstawień, tak tradycyjnych i tak wiernych librettu. Stokalska poszukuje dogłębnego związku muzyki z tekstem, nawet jeśli czasami stosuje te same chwyty realizatorskie, pełne obecności tańca i mimów.
Obecna realizacja „Włoszki” także jest apoteozą jej twórczości. Jest tutaj zawirowanie i zwariowanie rossiniowskiej komedii pomyłek, pełne scenograficznych kolorów (Marlena Skoneczko jest także autorką kostiumów) i choreograficznego wdzięku (ruch sceniczny Alisy Makarenko). A jednocześnie Stokalska stawia przed śpiewakami niebanalne zadania aktorskie tak, by oprócz scenicznych zadań mogli także tworzyć kreacje wokalne. Wszystko się zgadza i wszystko do siebie pasuje, tu w dziele Rossiniego mamy zderzenie światów Italii i Algieru oraz podstępną grę Izabelli, wodzącą za nos trzech zakochanych w niej bohaterów. Muzyka dosłownie upaja nieokiełznaną wyobraźnią kompozytora. Każda postać ma co śpiewać, a onomatopeistyczny finał I aktu to orgia wokalnej brawury i scenicznego zbiorowego absolutu. Wszyscy artyści w Polskiej Operze Królewskiej odnaleźli się w meandrach muzyki Rossiniego. Był to spektakl na bardzo wysokim poziomie artystycznym – oglądałem kolejne przedstawienie popremierowe 16 stycznia 2024 roku.
Zuzanna Nalewajek, kreująca Izabelę obdarzona jest nie tylko pięknym plastycznie mezzosopranowym głosem, ale także wielką wyobraźnią muzyczną. Doskonale panuje nad przejściami pomiędzy rejestrami głosu, potrafi olśnić górą, ale także pokazać mięsisty, piersiowy dół. Jest świadoma, czym musi być belcanto i zawsze brzmi wspaniale, jest też fantastyczna aktorsko. W tej inscenizacji Izabella działa bardzo nonszalancko, pewna swojego zwycięstwa jest wyzwolicielką doskonałą – przybywa do Algieru, żeby uratować swojego ukochanego, „Włoszka w Algierze” podobnie jak m. in. „Uprowadzenie z seraju” Mozarta czy „Fidelio” Beethovena jest bowiem „operą ratunkową”.
Paweł Michalczuk, bas o nośnym brzmieniu i elastyczny w brawurowo wykonanych koloraturowych pasażach jako Mustafa był znakomity wokalnie i aktorsko. Wspaniale oddał grzech pychy, Michalczuk dosłownie szalał scenicznie, ale nigdy nie było w tym aktorskiego i głosowego przeszarżowania, selektywne koloratury brzmiały dojrzale i przemyślanie. Ta postać myśli, że potrafi tygrysice przemienić w owieczki,a jest dokładnie na odwrót – zaślepiony erotyczną żądzą daje się Włoszce z Livorno wodzić za nos. Ale niesforna tygrysica w jego haremie potrafi także oswoić swoją rywalkę, jego prawowitą żonę, Elwirę (w tej roli debiutująca na scenie POK Anna Wyrzykowska, której przydałoby się więcej wyrazistej wokalnej odwagi). Sceniczny dramat toczy się tak naprawdę pomiędzy Izabellą i Mustafą, oni mają najwięcej do zaśpiewania. Zarówno Nalewajek, jak i Michalczuk wyszli z tego pojedynku zwycięsko.
Bardzo dobry był Sebastian Mach jako Lindoro, primo uomo tego dzieła, nieszczęśliwy niewolnik haremu. Młody artysta przypominał mi subtelność brzmienia Luigiego Alvy, ale także Franciska Araizy, olśniewając pewną długą frazą i swobodnym prowadzeniem tenorowej koloratury. Mach, jeśli tylko jego głos nabierze swobodniejszej brawury i większej szlachetności brzmienia może być wspaniałym odtwórcą partii Rossiniowskich. Oczywiście pod warunkiem, że zdecyduje się wkroczyć na tę diabelską ścieżkę kariery: partie Rossiniego, szczególnie dla tenora, to jak podpisanie cyrografu. Trudno potem się z nich wyzwolić przechodząc do innego repertuaru. To moim zdaniem nie udało się tak wielkim śpiewakom, niepokonanym w rolach rossiniowskich, jak, np. Rockwell Blake czy Juan Diego Flórez, ale to dzięki Rossiniemu przeszli do historii muzyki.
Pięknie rozwija się baryton Davida Roya, w jego kreacji Taddea słychać było szlachetność i dramatyczne zacięcie, które mam nadzieję zaprowadzi go do kreowania wielkich partii dramatycznych. Było tu piękno prowadzenia głosu i piękno interpretacji. Ale w tej inscenizacji nie przekonała mnie sceniczna wizja tego dwuznacznego bohatera. Taddeo podający się za wuja Izabelli (w istocie nim nie jest) to kolejny zakochany (a może omotany) przez tytułową Włoszkę mężczyzna. Stokalska poprowadziła tę postać jako zaślepionego safandułę, choć dramaturgicznie Taddeo jest bliższy np. Damazemu ze „Strasznego dworu”, postaci także relatywnej moralnie. Charyzmatyczną i charakterną, wykraczającą poza postać dobrego sługi, stworzyła w partii Zulmy Aleksandra Klimczak, demoniczna i bezwzględna w swoim scenicznym wyrazie. Także Samuel Ferreira satysfakcjonująco zaśpiewał i zagrał umęczonego obowiązkami sługę manierycznego i nie do końca zrównoważonego władcy.
„Włoszka” w Teatrze Stanisławowskim zabrzmiała imponująco i należycie. Dyrygent Karol Szwech uważnie wydobył z partytury piękne plastyczne i elastyczne dźwięki, doskonale operując dynamiką ciszy i huku. Ale przede wszystkim potrafił skutecznie czuwać nad dyscypliną ansambli i oddychać z muzykami i śpiewakami.