Logo
Recenzje

Tęsknić za domem

9.06.2025, 15:10 Wersja do druku

45. Warszawskie Spotkania Teatralne. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.

fot. Bartek Barczyk

45. Warszawskie Spotkania Teatralne rozbudziły tęsknotę za teatrem

Aktorzy często powtarzają, że teatr to ich dom. Trochę to trąci banałem albo bywa wygodną maską rzeczywistości teatralnej, niekoniecznie przypominającej idealizowany dom. Tak czy owak, tegoroczne 45. Warszawskie Spotkania Teatralne, tradycyjnie organizowane przez Teatr Dramatyczny, rozbudziły tęsknotę za teatrem. Paradoksalnie za teatrem dramatycznym, w którego istnienie (przynajmniej festiwalowe) zaczęto powątpiewać. W programie tegorocznych spotkań znalazły się bowiem zaledwie dwa dramaty - klasyczne „Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Mai Kleczewskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i „Tęsknię za domem", współczesny dramat Radosława Maciąga, wyróżniony w ubiegłym roku Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną. Ale to właśnie one wzbudziły największe emocje, przypominając, że teatr bliżej ma do serca niż do rozumu.

Inne spektakle oparte były na scenariuszach korzystających z rozmaitych źródeł (powieści, faktografii) imitujących dramaty. Jedynie „Susan Sontag" z Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie zbliżyła się temperaturą emocjonalną do tej wytworzonej przez „Wesele" czy „Tęsknię za domem", a to za sprawą wyrazistego finału. Nie chcę powiedzieć, że nie było w tych wystudzonych spektaklach ciekawych myśli czy frapujących rozwiązań scenicznych, ale w zderzeniu z „prawdziwymi" dramatami ujawniały pewną bezradność.

Przewaga Wyspiańskiego nad teatralnymi dramaturgami nie budzi zdumienia, niewielu mieliśmy w historii takich wizjonerów. Może bardziej zaskakuje zwycięska siła zwykłego dramatu Maciąga. Jeden z młodszych kolegów recenzentów trafnie zauważył, że ludzie wstydzą się przyznać, że taki teatr im się podoba. Może za wcześnie został (?) złożony do grobu.

Najsmutniejsze „Wesele"

Nie tak źle jednak z tym dramatem, skoro królem warszawskiego przeglądu okazał się Wyspiański. Co to za demoniczne teksty! Wciąż aktualne, jakby pisane wczoraj. „Wesele" i „Wyzwolenie" zdają się idealnie przylegać do rytmu polskiego życia w każdych okolicznościach. Zwłaszcza kiedy tekst interpretują aktorzy tak wyborni jak w Słowackim. Wtedy nie ma lepszego komentarza do gorączki wyborczej od „Wesela". Aktorzy potrafią jeszcze dorzucić od siebie aktualne akcenty - jak charakterystyczny ociężały sposób mówienia jednego z kandydatów na prezydenta, wydobyty przez Dziennikarza, czy gest ze snusem przywołujący uzależnienie innego kandydata. Wywołuje to zrozumiałą wesołość widowni. Ale są ku temu poważniejsze impulsy. Po wizycie Wernyhory Kuba powiada w zachwycie: „Jak żyje / jeszczem takiego Polaka nie ujzoł". Na co z godnością i przechwałką w głosie odpowiada Gospodarz (wyśmienity Juliusz Chrząstowski): „Bo żyjesz mało; / jeszcze duża takich Polaków ostało, / co są piękni". Kuba nie daje za wygraną i pyta dociekliwie: „A kaz się to wszyćko kryje?". I to dość, aby publiczność zareagowała śmiechem zaprawionym goryczą.

Czasem to tylko spostrzeżenie, którego nie można uniknąć. Kiedy Czepiec (kreacja Marcina Kalisza) obdarza Radczynię (niezawodna Lidia Bogaczówna) siarczystym całusem, ta, gdy tylko chłop się oddali, starannie wyciera usta, nie kryjąc odrazy.

fot. Michał Mitoraj/mat. teatru

Więcej tu jednak powodów do smutku niż śmiechu. „Wesele" Mai Kleczewskiej to bodaj najsmutniejsza inscenizacja tego dramatu - przepojone poczuciem lęku i rozpaczy, mimo że początek zapowiada się malowniczo bujnym roztańczeniem, które trwać będzie przez cały akt pierwszy. Tańcownicy nie będą znikać ze sceny, aby wybrzmiały dialogi poszczególnych par, one przedzierać się będą do uszu przez dźwięki muzyki, gwar. To zaledwie fragmenty toczonych rozmów, co może nawet irytować, ale zabieg wydaje się celowy. Reżyserce zależy na wywołaniu wrażenia tumultu w gruncie rzeczy nieznośnego w swojej formie zdarzenia. Niby wesoło, a już smutno.

Dopiero jednak zrobi się smutno, kiedy pojawią się osoby dramatu. Tym razem będą to lęki, obsesje, koszmary. Wszystkie zjawy nawiedzające bohaterów niosą albo ból, albo strach, albo poczucie zagrożenia. Stańczyk już nie jest mędrcem - w kabaretowym ujęciu Krzysztofa Głuchowskiego to zblazowany błazen. Hetman to chodzący jak bomba zdrajca. Rycerz okaże się żołnierzem wyklętym - to on urządzi na scenie egzekucję Żydów. Nawet Wer-nyhora będzie kimś innym -to żaden lirnik łączący dawne i nowe czasy, ale wysłanniczka udręczonej wojną Ukrainy Anna Syrbu śpiewająca „Pływe kacza po Tysyni", pieśń pamięci ofiar Majdanu. Gospodarz jej przybyciem jest nie tyle zaskoczony, ile osaczony, wyczuwa grozę sytuacji i nie potrafi jej sprostać.

Ten spektakl nie ucieka od trudnych spraw i rozliczeń. Nie pozbywa się jak w wielu wystawieniach „Wesela" sporu arendarza i księdza o należności kosztem łupionego chłopa. Rachela staje się tu figurą umęczonego narodu i Holokaustu - pojawi się pod koniec w zakrwawionej koszuli po gwałcie. Poeta swoją pamiętną kwestię o Polsce kryjącej się w sercu wypowiada, leżąc spity w łóżku. To wszystko jest jak smagnięcie biczem. To już nie „historia wesoła, a ogromnie przez to smutna".

Tymczasem nazajutrz Kraków płonie, chłopi z kosami znów nastają na pany. Chochoł wielokrotnie upada, aby na koniec podpalić garść słomy (jak w obrzędzie Dziadów). Tyle że słoma się nie zapala, a wątły płomyk gaśnie. Tym razem udało się uniknąć najgorszego. To „Wesele" łatwej pociechy nie przynosi, choć otwiera furtkę przejścia polonezem do krainy „Pana Tadeusza". Kto wie, może jest jakaś szansa? Mocne przedstawienie, którego siła udziela się widzom. Aż dreszcz przechodzi.

Obraz rodziny we wnętrzu

Tymczasem „Pan Tadeusz" przywieziony przez Teatr Polski z Poznania, nowy, bo rapowy, w reżyserii i wedle scenariusza Kamila Białaszka, nie okazał się wytęsknioną ostoją ładu. Przeciwnie, to spektakl wywrotowy. Bo kto wie, może ten ostatni zajazd na Litwie to była ustawka? Przyjmuję to do wiadomości, ale się nie zachwycam, jak to czynili niemal chóralnie recenzenci premierowych pokazów w Poznaniu. Owszem, jako jednorazowe „wywrócenie estetycznego stolika" może to się okazać przydatne do otrzeźwienia. W końcu jest o czymś. Do tego jeszcze przykre odkrycie, że polski prowincjonalizm ma głębokie korzenie, że blokersi jakby wczoraj wyszli z zaścianka.

A jednak nie jest to w moim przekonaniu droga do wyzwolenia z krępujących więzów. Wiadra bluzgów, narodowy kicz, rapowy bit i hałas mieszają się tu z dość powierzchownym obrazem świata i ludzi wypchniętych na margines, a postacie i epizody z epopei Mickiewicza służą jako rusztowanie do stabo kontrolowanych wariacji na współczesne tematy. Największe wrażenie robi finałowy, rzeczywiście złowieszczy polonez i poprzedzająca go pieśń Jankiela. Reszta jest przygotowaniem, dość ryzykownym dla widzów oczekujących większej dyscypliny intelektualnej, choć - odnotowuję dla porządku - odbieranym z entuzjazmem przez młodą i bardzo młodą część widowni.

Emocjonalne, ale nie wywrotowe, okazało się „Tęsknię za domem" z Teatru Powszechnego w Radomiu, reżyserowane przez autora. Aktorzy potwierdzili regułę, że dobra literatura pozostaje podstawą sukcesu. A spektakl daje obraz polskiego społeczeństwa z perspektywy życia rodzinnego. Daleko tu do kapitalistycznego raju.

Na scenie parter domu urządzony w stylu późnej PRL. Meblościanka na wysoki połysk z nowoczesną wieżą radiową, stół fornirowany z tapicerowanymi krzesłami, w drugim pokoju kanapa z kapą, fotel i ława, wejście do kuchni i łazienki, na ścianie święty obraz. Typowe tło rodzinnego dramatu.

Ojciec tydzień temu próbował się powiesić. Z Warszawy nadciąga na odsiecz młodszy syn po studiach w ASP, z misją przywrócenia ładu w rodzinie. Ale nie zapowiada się, że będzie to łatwe. Lata wspólnego pomieszkiwania rodziców z rodziną starszego brata, zajmującą piętro, emerytura zgorzkniałego ojca, który nie umie sobie znaleźć miejsca, Babcia z postępującym alzheimerem oraz wiecznie urągająca światu i najbliższym Matka to nie najlepszy akompaniament do prostowania życia innym. Zwłaszcza kiedy i w swoim ma się spory bałagan. Historia jest na pozór banalna, ale przenikliwa, doskonale rozpisana na dialogi, zakotwiczona w języku prowincji. Budzi gorzkie rozbawienie i wzrusza. Przeraża i pozbawia nadziei, choć tkwi w niej tytułowa „tęsknota za domem".

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Aktorzy wykorzystują szansę, jaką daje im tekst - wyborny dzięki zawartej w nim prawdzie. Ojciec (Piotr Kondrat), od pierwszego kroku ociężały i lekko zamroczony nadużywaniem piwa, sprawia wrażenie człowieka, któremu brakuje motywacji, aby rano wstać z łóżka. Gderliwa i podminowana Matka (wybitna rola Izabeli Brejtkop) nie może usiedzieć na miejscu. Starszy brat jak granat, który musi wybuchnąć, i jego na pozór potulna żona. Babcia oderwana od rzeczywistości i wreszcie wracający do domu syn Maciek (Filip Łannik) z trudem tłumiący sprzeciw wobec rodzinnych kleszczy.

Obraz rodziny we wnętrzu wywiedziony z osobistych obserwacji autora tchnie prawdą i przytrzymuje uwagę widowni tak dalece, że reżyser nie boi się przerwy, po której w mgnieniu oka odbudowuje gęstą atmosferę pierwszej części. Ten tradycyjny teatr, z opowiadaną historią, postaciami, autentyzmem miejsca (rodzinne Pionki autora), wychodzi zwycięsko z konfrontacji z mglistymi migawkami postnowoczesnych narracji.

Prowokacje

Co nie znaczy, że nie było miejsca na eksperymenty czy prowokacje. Na ich brak na tym festiwalu nie można było narzekać. Jeszcze przed oficjalnym otwarciem Teatr Dramatyczny dat na scenie Przodownik mocno osadzony w realiach, ale formalnie wyrafinowany, spektakl o wojnie w Ukrainie, „Będzie trzeba, to pójdę na wojnę" Magdy Szpecht. Bohaterka, pisarka, a dzisiaj żołnierka, jeszcze niedawno mieszkając w Polsce i innych krajach europejskich, informowała ludzi, co dzieje się w jej kraju. Wreszcie postanowiła sama wkroczyć na pole walki o wolność i zostać żołnierką. Gorąca opowieść ukazana w zaskakujący sposób.

Charakter artystycznej prowokacji miały też spektakle zaproszone z zagranicy: gruziński bezpruderyjny „Liberte [trigger warning]" w reżyserii Daty Tavadzego i „Medea's Children" (Dzieci Medei) szwajcarskiego reżysera Milo Raua, w której to inscenizacji litry krwi (cukierniczej) nikogo jednak nie wystraszyły, ale otworzyły pole skojarzeń z przemocą, okrucieństwem oraz wciąż budzącą trwogę zbrodnią Medei i jej współczesnych naśladowczyń. Datę Tavadzego otacza nimb twórcy niezależnego, Milo Rau uchodzi za jednego z najbardziej kontrowersyjnych reżyserów europejskich. Obecność ich przedstawień na tegorocznych WST to znak, że dyrekcja Dramatycznego szuka szerszego kontekstu dla pokazywanych w Warszawie spektakli z całej Polski.

Na koniec jeszcze jedna godna podkreślenia zdobycz 45. WST. Wyszły one poza strefę teatralnych VIP-ów. Bohaterami stały się spektakle z Radomia i Olsztyna (aż dwa), a więc z teatrów, które nie bywały na przeglądy warszawskie zapraszane.

Tytuł oryginalny

Tęsknić za domem

Źródło:

„Przegląd” nr 24

Autor:

Tomasz Miłkowski

Data publikacji oryginału:

09.06.2025

Sprawdź także