Przez różne mniej i bardziej sensacyjne informacje o prezydencie elekcie Karolu Nawrockim przebija się i ta, że jego żona Marta Nawrocka uczyła się baletu, marząc o karierze baletowej. Czy można z tego wyciągnąć jakieś wnioski w sprawie przyszłości kultury polskiej? Pisze Jacek Cieślak w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
Czy w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej zastanawiają się już, czy wysłać na nazwisko Marta Nawrocka zaproszenie na premierowy spektakl baletowy „Urojenia", który ma premierę 11 czerwca? Czy może kalkulacje PR-owców, a nawet samej dyrekcji oscylują raczej wokół późniejszej baletowej premiery „Symfonia tańca", która zapowiedziana jest na 13 listopada, a więc po zaprzysiężeniu prezydenta elekta Nawrockiego, gdy przywilej do zasiadania w loży honorowej Teatru Wielkiego się uprawomocni?
Oczywiście ta niewinna gra w spekulacje i chwyt retoryczny to pretekst do porozmawiania o kulturze naszych prezydentów i ich małżonek, ale także o tym, jaki jest dzisiejszy teatr i zarządzanie nim. Warto byłoby też uzyskać odpowiedź na pytanie, jakie preferencje wyborcze oraz polityczne mają widzowie przychodzący na konkretne spektakle, jakie teatry w związku ze swoimi poglądami wybierają, a z których wychodzą, trzaskając drzwiami lub złorzecząc?
W teatrze nie starcza jednak pieniędzy na podstawowe sprawy, trudno więc sobie wyobrazić, że bileterzy i obsługa szatni będą pytać widzów po zakończeniu przedstawienia, na kogo w wyborach parlamentarnych lub prezydenckich głosowali. Jaki był przepływ głosów w drugiej turze? Czy głosowanie było tylko przeciw lub jednak za. Wynik badań pozwoliłby zweryfikować różne domysły lub stereotypy dotyczące predyspozycji nie tylko widzów, ale także twórców i dyrekcji. Czy teatr przesadnie realizuje „lewicową agendę"? - a krążą takie rewelacje po środowisku teatralnym. Czy może lepiej powiedzieć, że teatr w naturalny sposób podejmuje najtrudniejsze kwestie społeczne, bo artyści częściej mają serce po lewej stronie - edukując, broniąc słabszych, prowokując do refleksji, na jakie nie mogą się odważyć artyści w przeciwieństwie do polityków. Zwłaszcza polityków hipokrytów, choć przecież artyści też bywają mocni w strategii hipokryzji.
Prezydenci w teatrze
Wspomniałem już o Marcie Nawrockiej i jej baletowej przeszłości, która - jak podkreślała w wywiadach - nauczyła ją dyscypliny. Ale czy to znaczy, że balet znajdzie się pod specjalną opieką przyszłej pierwszej damy? Oczywiście, jest w tej kwestii sporo do załatwienia, jak choćby ustawa o wcześniejszych prawach emerytalnych ludzi baletu - to ze względów zdrowotnych, która wciąż jest w legislacyjnej zamrażarce. Jest kwestia generalna ustawy o prawach socjalnych artystów, niedokończona przez rząd Zjednoczonej Prawicy z powodów politycznych, i dobrze by było, gdyby nie padło znów retoryczne pytanie: po co wspierać tych, którzy nie wspierają prawicy, jeśli nawet rząd wspierany przez artystów nie zrealizował skutecznie ich interesów lub trwa to za długo?
Wracając zaś do głównego nurtu rozważań: czy żona prezydenta, która porzuciła marzenia o karierze baletowej na rzecz prawa i walki z nielegalnym hazardem z bronią w ręku oraz w mundurze Krajowej Administracji Skarbowej - będzie miała jeszcze cierpliwość do wywołujących mniejszą adrenalinę spektakli? Może z teatrem wygra kino (domowe?) lub planszówki, o których wspominała para. Prezydent zaś ma do odegrania przełomową rolę, jeśli chodzi o uczestnictwo w życiu teatralnym, w przeszłości bowiem prezydenci RP woleli spektakle polityczne niż oglądanie mistrzów sceny. Bronisław Komorowski i Andrzej Duda ograniczali udział w kulturze do Narodowego Czytania, zapoczątkowanego przez tego pierwszego, co w miłej, piknikowej okazji nie wymaga takiego skupienia jak kilka godzin w teatrze. Lech Kaczyński na spektaklach nie bywał, ale była to specjalność jego małżonki Marii. Do historii Teatru Narodowego przeszedł jej udział w premierze „Świętoszka" Moliera w nowym tłumaczeniu Jerzego Radziwiłowicza. Pojawiły się pewne domysły, że spektakl, w którym można było zobaczyć instrumentalizowanie wiary i religii do osiągnięcia celów finansowych w stylu ojca Rydzyka, nie spodoba się pani prezydentowej. Ale był to jeszcze czas, gdy nie wiedzieliśmy, jak brzydkimi słowami potraktuje redemptorysta z Torunia ówczesną pierwszą damę.
Agata Kornhauser-Duda, choć jej ojcem jest wybitny poeta Julian, nie zasłynęła jako bywalczyni świata spektakli. Podobnie jest z szefami duopolu. Donald Tusk - wiadomo. Z widowisk zawsze wolał mecze. Do podpisania paktu o kulturze i zobowiązania o 1 procencie dla kultury w budżecie niemal go zmuszono. Jarosław Kaczyński - też wiadomo. Podobno pasjonuje się oglądaniem rodeo. O upodobaniach dawnych i obecnych prezydenta elekta napisano już wiele, co wyboru suwerena nie zmieniło. Wiadomo: gentelmen's agreement podczas leśnych bojów i jak sam Karol Nawrocki opowiadał o czasach z Hotelu Grand, gdzie dorabiał jako ochroniarz... obserwowanie kulis życia gwiazd w czasie sopockich festiwali. Tak więc artyści popkultury, drzyjcie - jeśli nie zyskaliście sympatii obecnego prezydenta elekta, lub wręcz przeciwnie, jeśli drobna choćby znajomość została nawiązana.
Oczywiście pozostaje otwarta kwestia, czy prezydent udzieli zgody na ewentualną inscenizację napisanej pod pseudonimem Tadeusz Batyr książki „Spowiedź Nikosia zza grobu". Jakkolwiek by było - proszę zwrócić uwagę, że będziemy mieli pierwszego prezydenta autora książek. Pamiętajmy też, że wśród artystów nie brakowało osób portretujących trójmiejski półświatek, o czym świadczy choćby „Sztos" w reżyserii Olafa Lubaszenki - z piosenką Kazika Staszewskiego, w którego dwóch częściach grała czołówka polskiego kina.
Pośród domysłów i spekulacji nie może zabraknąć faktów: gdy Karol Nawrocki kierował Muzeum II Wojny Światowej, pokazywano tam spektakle. Jednym z nich były „Blizny pamięci" o Janie Karskim według scenariusza, w reżyserii i z udziałem Jerzego Zelnika oraz Sebastiana Rysia (z jego muzyką) - na podstawie słuchowiska Antoniego Wincha, promowanego później przez ministra Piotra Glińskiego na szefa „Dialogu" wbrew redakcji, a także kierownika literackiego Teatru im. Jaracza w Łodzi za czasów dyrekcji Michała Chorosińskiego, męża posłanki PiS Dominiki Chorosińskiej, również aktorki z epizodem ministra kultury w gabinecie Mateusza Morawieckiego po 15 października 2023 r.
Za dyrekcji Karola Nawrockiego pokazano również w muzeum spektakl edukacyjny „Zło dobrem zwyciężali". „Osią narracji stały się poruszające historie dzieci: w Domu Sierot Janusza Korczaka, w utworzonym przez Niemców warszawskim getcie, w domu Ireny Sendlerowej i obozie koncentracyjnym Auschwitz", co wiązało się z Maksymilianem Kolbe. Odbył się m. in. koncert premierowy „Panny Wyklęte - Panny Sprawiedliwe wśród Narodów Świata" Darka Malejonka, który „przybliżał mroczną rzeczywistość niemieckiego ludobójstwa na narodzie żydowskim oraz niezwykłą odwagę Polaków narażających życie swoje i swoich najbliższych dla ratowania żydowskich braci i sióstr". Wystąpiły m. in. Renata Przemyk, Halina Mlynkova, Marika.
Biorąc pod uwagę taki repertuar oraz to, że Karol Nawrocki był przewodniczącym Koalicji na Rzecz Pamięci Żołnierzy Wyklętych w Gdańsku - łatwo domyślić się, że spodobałyby mu się spektakle Sceny Faktu Teatru TV, zainicjowane przez dyrektorkę Teatru TV Wandę Zwinogrodzką (później wiceminister za czasów Piotr Glińskiego). Pierwsze premiery odbyły się za prezesury Bronisława Wildsteina, o którym mówi się, że może znaleźć się wśród osób pełniących mniej lub bardziej oficjalne funkcje doradcze w przyszłej kancelarii nowego prezydenta RP. Przypomnijmy: spektakle Sceny Faktu to m.in. „Inka 1946" i „Norymberga" Wojciecha Tomczyka, choć zaczęło się od „Śmierci rotmistrza Pileckiego" Ryszarda Bugajskiego. Tematyka oscylowała wokół żołnierzy wyklętych, komunistycznych mordów sądowych i ludzi Kościoła katolickiego. Dziś Scena Faktu mogłaby wystawić spektakl dokumentalny o zniszczeniu radiowej Trójki przez PiS po zwycięstwie piosenki Kazika „Twój ból jest większy niż mój" na Liście Przebojów Trójki. Na to są jednak małe szansę, wśród osób, które mogą bowiem się pojawić w orbicie Kancelarii Prezydenta, jest również Agnieszka Kamińska, była prezes Polskiego Radia, za której rządów Trójkę zniszczono, powodując odejście wielu dziennikarzy z Markiem Niedźwieckim na czele.
Scena faktów wyklętych
Postawiłem na początku pytanie „Na co nowa para prezydencka poszłaby do teatru" również po to, by przypomnieć, że teatr nie ma szczęścia do polityków - żadnej opcji. Rzecz jasna skala błędów jest nieporównywalna. Rządy prawicy niszczą teatry, zaś za rządów PO procedury mają być transparentne, ale można mieć wiele zastrzeżeń, w co zaangażowani są również ludzie lewicy, której PO w większości przypadków oddaje kulturę - bo musi coś oddać koalicjantowi lub nie ma poczucia jej znaczenia. Z jej znaczenia zdaje sobie sprawę PiS, ogranicza jednak kulturę do polityki pamięci lub polityki historycznej, nienawidząc sztuki nowoczesnej, której jako cenzor staje się zazwyczaj negatywnym bohaterem.
Lista teatralnych ofiar Zjednoczonej Prawicy jest długa i bolesna, straty - często niepowetowane i nie do naprawienia nawet w dłuższej perspektywie. Kardynalny przykład to oczywiście Teatr Polski we Wrocławiu, gdzie minister Piotr Gliński wydał wojnę dyrektorowi Krzysztofowi Mieszkowskiemu pod pretekstem inscenizacji „Śmierci i dziewczyny" Elfriede Jelinek w reżyserii Eweliny Marciniak z udziałem czeskich aktorów pornograficznych (polscy byli zbyt pruderyjni, co i tak nie uratowało ich przed pisowskim stróżem moralności z Krakowskiego Przedmieścia). Tak zwany bezpartyjny samorząd Dolnego Śląska (jego specjalnością jest polityczna obrotowość) z pomocą Piotra Glińskiego osadził w Polskim Cezarego Morawskiego (2016-2018), a sanacja w stylu PiS zakończyła się kontrolą NIK i odwołaniem sanatora w aurze administracyjnego skandalu, bo PiS nie ma kadr w teatrze. Teatr Polski utracił wtedy jeden z najlepszych zespołów aktorskich, najlepszych krajowych reżyserów oraz miejsce w ścisłej czołówce. Już blisko od dekady nie może się odbudować, remont generalny zaś jest tego stanu zasłoną. Katastrofą było nominowanie na dyrektora Narodowego Starego Teatru Marka Mikosa (2017-2020) - tak wielką, że w końcu minister Gliński zrozumiał swój błąd i sam odwołał Mikosa. Wcześniej doszło do wpadki „LGBT". Jednego z artystów wyznaczonych do współpracy z Mikosem nie dość szczegółowo prześwietlono i gdy okazał się gejem - sprawę zaklajstrowano.
O skandalu z Teatrem Słowackiego nie trzeba chyba przypominać zbyt długo: trwająca wiele miesięcy próba odwoływania dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego za spektakl „Dziady" Mai Kleczewskiej była nie tylko mobbingiem i aktem cenzury, również ekonomicznej, ale też nawiązaniem do najgorszych tradycji PZPR z czasów Marca '68 i odwołania z dyrekcji Narodowego Kazimierza Dejmka za „Dziady" właśnie. Dodajmy, że nawet we własnej kadrze PiS nie ma szczęścia - niedawno dyrekcję w lubelskim Teatrze im. Osterwy zakończył Redbad Klynstra po wielu zarzutach z urzędu marszałkowskiego. Ten sam urząd zniszczył wcześniej jedną ze wspanialszych instytucji w Polsce - wiele lat budowane Centrum Spotkania Kultur w Lublinie. Z placówki o międzynarodowym znaczeniu zrobiono regionalny dom kultury. Nic dobrego nie można powiedzieć o Urzędzie Marszałkowskim Województwa Świętokrzyskiego, gdzie również rządzi prawica. Na przebieg konkursu na nowego dyrektora Teatru im. Żeromskiego w Kielcach próbowano wpływać - potwierdzają to jurorzy, a gdy konkurs nie przebiegł po myśli polityków PiS - unieważniono go, którą to decyzję unieważnił z kolei wicewojewoda świętokrzyski, wspierany merytorycznie przez Ministerstwo Kultury.
Powstał pat, którego celem było przeciągnięcie sprawy do rozstrzygnięcia wyborów prezydenckich, i to się właśnie dzięki zwycięstwu Karola Nawrockiego udało. Czy rząd zmagający się z konsekwencjami porażki Rafała Trzaskowskiego będzie miał wolę i czas, by przypilnować sprawy konkursu? Czy też dojdzie do zakulisowej próby sił z proceduralnymi zagrywkami, co jest specjalnością PiS. Pamiętamy, jak przepychał związanego ze sobą Marka Chorosińskiego wbrew protestom zespołu aktorskiego, wbrew przegranej w konkursie i w końcu osadził go na fotelu dyrektora Teatru im. Jaracza w Łodzi. Czy prezydent Karol Nawrocki stanie się cichym lub otwartym stronnikiem pisowskich machinacji w teatrach? Oby nie.
Jednocześnie trudno piać z zachwytu o polityce teatralnej ministry Hanny Wróblewskiej. To bodaj najsłabsza, pełna błędów - świadomych lub nie, sfera jej rządów w Ministerstwie Kultury. Zgodnie ze standardami zachowała się na początku po przejęciu fotela po Bartłomieju Sienkiewiczu. Będąc jeszcze jako dyrektorka MKiDN członkinią jury konkursowego na dyrektora Narodowego Starego Teatru - chwilę po objęciu teki ministra wycofała się z jury. Potem deklarowała, że w przeciwieństwie do Piotra Glińskiego, który lubił nominacje lub konkursy, w których wygrywali jemu bliscy ludzie, preferować będzie konkursy transparentne. Konkursy preferuje, ale już formuły ich przeprowadzania oczywiste nie są. Najgorzej było i jest w operach, gdzie planowanie wymaga dużego wyprzedzenia. W Warszawie i Bydgoszczy było blisko chaosu. Teraz grozi to Poznaniowi, gdzie konkurs ogłoszono na ostatnią chwilę.
To prawda, że wielu wybitnych artystów nie chce brać udziału w dyrektorskich konkursach, dlatego organizuje się je w formule zamkniętej, na zaproszenie. Tę formę preferuje właśnie Hanna Wróblewska. Nie mam przekonania, że dobrze zna środowisko teatru i ma dobrych doradców. Nie mogę też powiedzieć, że jest bezstronna. W kilku już konkursach oprócz absolutnych gwiazd brały udział osoby, które w szeroko pojętym środowisku teatralnym mają totalnie marginalne znaczenie, co wywołało kpiny. Można mnożyć epitety na temat konkursu na dyrekcję Instytutu Teatralnego. Powołanie ośmioosobowego jury konkursowego to preferowanie sytuacji, w której może dojść do pata i zdecyduje ktoś spoza jury. Tą osobą jest oczywiście ministra Hanna Wróblewska. Kolejne kuriozum to formuła wskazania przez komisję dwóch osób do ewentualnej decyzji ministry. W przypadku Instytutu Teatralnego była to furtka pozwalająca nominować osobę, która nie dość, że dostała mniej głosów, to dostała od ośmioosobowego jury głos jeden. Tak: jeden! Tą osobą jest obecna dyrektorka Justyna Czarnota-Misztal. Cztery głosy dostał Paweł Sztarbowski, lecz ministra Hanna Wróblewska go nie nominowała. Ciekawe dlaczego?
Ostatecznie nie byłoby to problemem, gdyby nie fakt, że trudno powiedzieć, iż za dyrekcji Justyny Czarnoty-Misztal Instytut Teatralny eksploduje kreatywnością, stymuluje nowe projekty lub sam je promuje. To już jest w środowisku teatralnym powód znaczącego rozczarowania. Innym problem stanowi niereprezentatywność komisji działających pod szyldem instytutu, a mających strategiczne znaczenie dla finansowania życia teatralnego. Chodzi o to, że po zmianach w programach ministra kultury sterowanie dotacjami w programie Teatr przesunięto do Instytutu Teatralnego. Skład komisji jest niezbitym dowodem ejdżyzmu i wykluczeń, z czym lewica podobno walczy. Trudno mówić o reprezentacji pełnego spectrum środowisk teatralnych, preferencji, wrażliwości, estetyk. Nie mam wrażenia, że grono, które miało do rozdysponowania blisko 14 mln zł - strategicznych dla polskiego teatru, miało doświadczenie dotyczące budżetowania, finansowania teatru i spektakli oraz ich kosztów. Może się mylę, ale przecież żadnej dyrektorki, dyrektora, producentów w składzie nie było - sami teoretycy. Czasami od konfliktu interesów, który można zgłosić podczas głosowania, gorszy jest utajony bądź licencjonowany brak wiedzy specjalistycznej.
Nieco inaczej wypada ocenić pracę Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, która nie ocenia budżetów, lecz walory artystyczne. Obejrzenie ponad setki spektakli wymaga braku stacjonarnych obowiązków zawodowych i rodzinnych, szeroko pojętej elastyczności, do czego predystynowani są ludzie młodsi. W pełni energii seniorów jednak nie brakuje, a do rozważań na temat składu komisji i jej wyboru skłania fakt, że wśród 14 spektakli-finalistów nie ma co najmniej kilku głośnych, by nie powiedzieć najważniejszych tytułów sezonu z najważniejszych polskich teatrów, są zaś oceniane przez wielu miażdżąco. Pewnie przy inaczej dobranym jury ryzyko takich ocen pracy komisji byłoby mniejsze. Teraz trudno powiedzieć, że finałowe jury, które wybierze najlepszą polską sztukę sezonu 2024/25 będzie pracowało nad reprezentatywnym zestawem spektakli. Słabo, prawda? Warto to naprawić przy kolejnych rozdaniach publicznych pieniędzy.
Tu i teraz w teatrze
Ostatnia kwestia: co można obejrzeć w teatrze, jaki elektorat w teatrze mógłbym się odnaleźć? Nie ma wątpliwości, że poza teatrami komercyjnymi, dominuje lewicowa wrażliwość, bo tacy są w większości twórcy, solidaryzujący się z grupami niedoszacowanymi lub prześladowanymi, walczącymi o swoje prawa. Stąd częsta w spektaklach obecność motywów LGBT (mógł prezydent Andrzej Duda nie rozpoczynać wojny?), migracji. Ale też różnego rodzaju traum, które starają się przepracować teatry, co ma walor społeczny, jednak wiele twórców i zespołów świadomie rezygnuje ze statusu walki w kategorii arcydzieła (teraz uznawanej wręcz za „opresyjną"), a lokuje się w strefie działań społecznych, gdzie kwestia oceny artystycznej jest wekslowana na tor projektu społecznego. Wtedy zaś pisanie, że coś jest złe - to naruszanie politycznej poprawności, choć przecież pamiętamy i wciąż mamy świetne artystycznie spektakle o dużym znaczeniu społecznym.
Jednocześnie coraz ważniejsza nawet w teatrach o liczącej się marce staje się komunikatywność, co objawia się czasem telenowelowatością. Również świadomie realizowaną. Czasami z premedytacją doprowadzaną do kiczu, campu, tych zaś gier wszyscy rozumieć nie mogą, nie muszą. Można więc mówić o przeszacowaniu lewicowej agendy kosztem teatru środka. Jednak wspieranie serwilistycznych, prawicowych gniotów takich jak za dyrekcji Marka Mikosa w Starym Teatrze (motyw katastrofy samolotowej!) albo sztuczne pompowanie przez PiS Teatru Klasyki Polskiej, który powinien mieć przy gigantycznej dotacji 10 mln wielką widownię, a nie miał - to dopiero porażka.
Na pewno brakuje spektakli, opartych na prapremierowych tekstach, mówiących wprost o tym, co „tu i teraz", w komunikatywny sposób, a to udaje się przecież w serialach. Takim spektaklem były „Cząstki kobiety", zrealizowane przez węgierski duet Kornel Mundruczó-Kata Weber w TR Warszawa. W okresie „buntu i naporu" zajmowali się tym Monika Strzępka i Paweł Demirski. Taką specjalizację ma teraz Hubert Sulima, działający w duecie z Jędrzejem Piaskowskim. W sosnowieckiej „Personie. Ciało Bożeny" kwestia sztuki nazbyt elitarnej i dla ludzi, sprawa LGBT i migracji krzyżuje się z deklaracją głosowania na PiS. W nierównych legnickich „Chłopkach" zajęli się sprawami dziedzictwa chłopskiego i napięć ukraińsko-polskich, a w olsztyńskim „Złym wychowaniu" - skandalami seksualnymi w katolickich plebaniach.
W tym roku nowe teksty mówiące o Polsce pracowały m. in. w krakowskiej Łaźni Nowej („Latający Potwór Spaghetti" Mateusza Pakuły i adaptowane do polsko-ukraińskich warunków „Czerwone i czarne" Bartosza Szydłowskiego), w Narodowym Starym Teatrze („Zamach" Jakuba Skrzywanka), w Teatrze Współczesnym w Szczecinie („Dom niespokojnej starości" Michała Buszewicza), na scenach Kielc i Olsztyna. „Zielona polana" Pawła Mossakowskiego i „VHS" Marcina Bałczewskiego z konkursu Komediopisanie w łódzkim Teatrze Powszechnym.
Próbą opowiadania o współczesnych rodzinach poza Warszawą z migracją dziecka do stolicy w tle jest „Tęsknię za domem" Radosława Maciąga - niestety szeleszczący papierem w wykonaniu radomskiego teatru i dalekie od ideału - mówi jednak coś o tzw. Polsce B. A może w teatrze chcemy o niej zapomnieć?
Na koniec: Rafał Trzaskowski wyznał, że pod wieloma tezami z warszawskich teatrów, nad którymi sprawował nadzór, by się nie podpisał, jednak nie jest cenzorem. Kim będzie dla teatru polskiego Karol Nawrocki? Oto jest pytanie. Oby nie w znaczeniu „być albo nie być" niezależności scen.
Konfederację zapytałem o to, kto odpowiada w niej za kulturę. Odpowiedzi nie ma. Co znaczy cisza? Czyżby tak jak w Pubie Mentzen: „Tych klientów nie obsługujemy"?