„Termopile polskie” Tadeusza Micińskiego w reż. Jana Klaty w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na swoim blogu.
Cóż, skoro normalna, cywilizowana rozmowa o naprawdę ważnych sprawach nie przynosi rezultatu, to trzeba podnieść głos, zacząć krzyczeć, a może nawet wrzeszczeć — i to na cały regulator. O tym, że zagrożenie płynie ze Wschodu, nie z Zachodu. O tym, że nie zmienia się to od wieków. I o tym, że ślepcy albo głupcy (albo — nawet wolę nie dopowiadać — kto), wciąż nie chcą tego dostrzec, choć historia się powtarza, a to wszystko już było: przeżyte, opisane, zapisane — literami i bukwami. Oczywiście, Gruzja pojawia się w tym spektaklu zupełnie nieprzypadkowo…
Pytanie tylko, czy ten głos płynący ze sceny — mający przecież siłę obucha — zostanie w ogóle wysłuchany, jakoś zauważony? Co bowiem zostaje z krzyku, kiedy słuchający ma uszy zatkane korkami?
Nie sposób przejść obojętnie wobec kilku scen. Prawie finałowy monolog Króla z Grobu Agamemnona (Jan Frycz/Jerzy Radziwiłowicz) dosłownie wbija w fotel. Monolog Kościuszki (Cezary Kosiński) to majstersztyk. Wszystkie sceny Katarzyny i Potiomkina (wspaniała kreacja Danuty Stenki i wybitna Oskara Hamerskiego), czy ta z poległymi żołnierzami.
Podczas śpiewania hymnu, zaintonowanego przez Króla z okazji uchwalenia Konstytucji, nie wstałem i nie zaśpiewałem. Z szacunku dla hymnu, oczywiście (przypomnę: jesteśmy w teatrze). Niemniej ta prowokacja reżysera bardzo się udała, bo Jan Klata umie w prowokacje. Zupełnie nieprowokacyjne jest natomiast przesłanie tego gorzkiego spektaklu: jasne, jednoznaczne i wcale niekontrowersyjne. Po Ukrainie — jeśli upadnie — następni będziemy my.
Ta klasyka jest boleśnie, niestety, żywa.