EN

12.12.2023, 11:02 Wersja do druku

Taniec żywych trupów

„Czyż nie dobija się koni” na podstawie powieści Horace'a McCoya w reż. Radosława Rychcika we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Pisze Kamil Bujny w „Teatrologii.info”.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Czy bieda kojarzy się z tańcem? Raczej nie. A mimo to w opublikowanej w 1935 roku powieści Czyż nie dobija się koni? Horace McCoy oba te obszary ze sobą łączy: jego bohaterowie, ofiary Wielkiego Kryzysu finansowego z lat trzydziestych XX wieku, tańczą, by przeżyć. Zgłaszają się do różnych maratonów, bo tylko w ten sposób mogą zapewnić sobie jedzenie i miejsce do spania. Wygranie konkursu stanowi również szansę na lepsze życie. I cóż z tego, że można je stracić, próbując spełnić wygórowane oczekiwania organizatora, skoro i tak nie ma się lepszych perspektyw na przyszłość?

Zasady maratonu są proste: wygrywa ta para, która tańczy najdłużej. Nie najlepiej, nie najpiękniej, lecz właśnie najdłużej – przy czym czas mierzy się tu raczej w tygodniach, nie w minutach czy godzinach. Tańczy się długo, monotonie, ale publiczność, sponsorująca ulubione pary, nudzić się nie będzie. Nie po to przecież wymyślono przemysł rozrywkowy, by ktokolwiek miał się nudzić! Podczas konkursu dzieje się zatem dużo, a dba o to – słyszany w spektaklu z offu, z głośników – mistrz ceremonii: wymyśla on, ku uciesze obserwatorów, coraz to nowsze zasady, które z jednej strony utrudniają uczestnikom rywalizację, a z drugiej – uatrakcyjniają ją. Tańczyć można w dowolny sposób, byle długo. Zaplanowane są przerwy na jedzenie, picie i spanie; co jakiś czas odbywają się obowiązkowe biegi po okręgu (w przedstawieniu trwające dziesięć minut, a w powieści – piętnaście), podczas których panowie mają przemieszczać się – bo dlaczego by nie? – krokiem „z pięty na palce”, a panie „truchtem lub szybciej, wedle własnego uznania”. Gdy któryś z tancerzy zaniemoże, to jego partner powinien wykazać się nie lada sprawnością – każde okrążenie musi bowiem przebiec podwójnie (za siebie i za tego, który chwilowo odpoczywa). Warto, mimo morderczego wysiłku, nie tracić jednak gracji, gdyż na widowni zasiadają przedstawiciele hollywoodzkich elit: sponsorzy, producenci i filmowe gwiazdy. Należy zatem walczyć o wygraną do samego końca, tańczyć tak długo, jak tylko to możliwe – niechby nawet do stanu wycieńczenia czy nieprzytomności. Show musi trwać, a wysiłek może się opłacić, wszak publiczność, spragniona igrzysk, hojnie rzuca w stronę parkietu dolarami…

Dużym zaskoczeniem dla widzów, zwłaszcza tych, którzy nie znają powieści lub jej filmowej realizacji, wyreżyserowanej w 1969 roku przez Sydneya Pollacka, może być sposób, w jaki w spektaklu ukazany jest taniec: nie jako rozrywka czy przyjemność, lecz jako forma opresji i upokarzania. Bohaterowie uczestniczą w maratonie wyłącznie ze względu na brak lepszej alternatywy – nie szukają w nim ani dobrej zabawy, ani możliwości artystycznej autoekspresji; taniec to dla nich jedyna szansa na przeżycie. Zarysowana w pierwszych scenach sytuacja społeczna, z którą mierzą się protagoniści, nie zostawia złudzeń – jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Spektakl rozpoczyna się od dwóch pantomimicznych scen, w tym jednej, w której występuje Agnieszka Charkot. Jej postać, Jackie Miller, próbuje zrobić zakupy, ale okazuje się, że za jednego dolara – bo tyle właśnie może wydać – nie kupi za wiele, gdyż wszystkie produkty, najpewniej wskutek inflacji i załamania produkcji, mają zawyżone ceny. Niedługo później poznajemy losy zbiorowego bohatera widowiska, bezimiennego tłumu (przyszłych uczestników maratonu tanecznego), który wędruje po całych Stanach Zjednoczonych za pracą. Pojawiający się w przedstawieniu gościnnie Paweł Palcat, związany na co dzień z Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, wyjawia powody tej sytuacji: trudno dziś o uczciwą pracę, ponieważ plantatorzy bawełny posuwają się do licznych oszustw, tak, by pozyskać do pracy ludzi za możliwie najniższą, głodową stawkę. Co więc można zrobić? Uczestnictwo w maratonie tanecznym wydaje się najlepszym (żeby nie powiedzieć – jedynym) rozwiązaniem, gdyż – jak zachęcają organizatorzy – „dobrobyt jest tuż za rogiem”. Czemu więc by nie spróbować? Zasady są jakie są, nagrodę główną, tysiąc dolarów, może wygrać tylko jedna para, ale każdy – przynajmniej do momentu, gdy tańczy – ma zapewnione jedzenie i miejsce do spania. Chociaż tyle.

Radosław Rychcik, nieśpiesznie przedstawiając widzowi swoich bohaterów, daje mu z początku przyjemne poczucie złudy. Podziwiając piękne, przygotowane przez Łukasza Błażejewskiego, kostiumy, nawiązujące w formie i w teksturze do mody z pierwszej połowy ubiegłego wieku, a także wsłuchując się w dwudziestowieczne utwory (za muzykę odpowiada Michał Lis), można odnieść wrażenie, że spektakl będzie traktował po prostu o konkursie tanecznym sprzed wielu lat; że nie będzie o nierównej grze, o wyzysku i niesprawiedliwości, lecz o uroku niegdysiejszych czasów i nostalgicznej tęsknocie za tym, co dawne. Tymczasem wrocławskie widowisko wykorzystuje skodyfikowaną przez popkulturę i kinematografię estetykę dawnych lat tylko jako pozłotko, scenografię, w której rozgrywa się bynajmniej nie miniony dramat – ludzi wykorzystywanych przez system, skrzywdzonych przez kapitalizm i kapitalistów, odtrąconych przez liberałów głoszących kult pracy, ofiar kryzysów ekonomicznych, najbiedniejszych warstw społecznych, którymi nikt się nie interesuje, chyba że dla własnych – politycznych lub finansowych – korzyści. Reżyser, współpracując z choreografem Jakubem Lewandowskim, ukazuje krzywdę tych wszystkich grup społecznych właśnie poprzez taniec – staje się on wyrazem opresji, symbolem zniewolenia, kapitalistycznym danse macabre, który, tak jak ten średniowieczny, niechybnie prowadzi do śmierci. Biorą w nim jednak udział nie wszyscy, a tylko najbiedniejsi, a wodzirejem nie jest kostucha, lecz coś jeszcze bardziej nieuchwytnego: Wielki Nieobecny, Pan Życia i Śmierci – ktoś, kto posiada duży kapitał, pozwalający stanowić o życiu biedniejszych, o losie anonimowych mas.

Cały ten maraton jest bowiem wymysłem Wielkiego Nieobecnego, kogoś, kto staje się reprezentantem kapitalizmu. Konkurs to zachcianka bogatych, ich fanaberia, realizowana z myślą o równie bogatych widzach, którzy są w stanie płacić za oglądanie brutalnej rywalizacji biedniejszych. Pomysł, by uczestnicy stawali ze sobą w szranki nie w kontekście jakości czy techniki tańca, lecz jego długości, ujawnia intencje organizatorów – chodzi o spieniężanie wysiłku, prowokowanie niebezpieczeństwa, wikłanie ludzi w niezdrową konkurencję, zabawę ich ciałami, wykorzystywanie własnego uprzywilejowania do wymuszania desperacji u innych. Trwający tysiące (!) godzin konkurs nastawiony jest zatem nie na taniec, lecz na ośmieszanie i odczłowieczanie; im bardziej uczestnicy wydają się upodleni, tym lepiej. Rośnie wówczas zainteresowanie ich zmaganiami, pojawiają się kolejni zamożni widzowie, pragnący obserwować cudze wycieńczenie. Sami do tego stanu nigdy się nie doprowadzą, dlatego z ciekawością badacza poznają go u innych. Konkurs więc trwa, kolejni bohaterowie wynoszeni są na noszach, rezygnują lub są dyskwalifikowani, a widzowie co chwilę otrzymują coś, co „ożywia ten spektakl”: aranżowane małżeństwa między uczestnikami, romanse, kłótnie… czemu by tego nie robić, skoro wszystko to przynosi zyski? Czemu nie bawić się czyimiś emocjami, jeśli można na nich dobrze zarobić? Jeśli kapitał z nami, któż przeciwko nam? No, kto?

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Odpowiedź na to pytanie brzmi: „nikt”. Wprawdzie w pewnym momencie konkurs próbuje przerwać reprezentantka Ligii Matek na Rzecz Moralności (Agnieszka Kulińska), ale zostaje przedstawiona w tak komiczny sposób, że trudno o większe sceniczne ośmieszenie postaci. Jako widzowie nie utożsamiamy się z wartościami protagonistki, nie bierzemy jej strony, mimo że w gruncie rzeczy chce dobrze, słusznie zwracając uwagę choćby na to, że w konkursie bierze udział kobieta w ciąży. Wartości bohaterki wydają się jednak niegdysiejsze, zbyt pruderyjne, z jakiejś innej, odległej nam, słusznie minionej epoki, a my – wierząc w kapitalizm, pragnąc rozrywki – myślimy inaczej, nowocześnie. Niejako więc dajemy przyzwolenie na to, by konkurs trwał, choć zdajemy sobie sprawę z tego, że nie prowadzi on do niczego dobrego. Od pewnego momentu widzimy bowiem, że uczestnicy przestają tańczyć i nawet udawać, że dobrze się bawią, a zaczynają… wlec się? umierać? Taniec przeradza się bowiem we wleczenie za sobą nóg, wzajemne ciąganie się po parkiecie i uwieszanie u boku partnera – wszystko tylko po to, by nie odpaść, by dawać pozory ciągłego partycypowania w konkursie. Ruch przestaje więc przypominać taniec, brak w nim finezji czy precyzji; bohaterowie walczą ze zmęczeniem, coraz częściej upadają, nie są w stanie nawet iść. I właśnie wtedy rozpoczyna się „najlepsza” część rywalizacji, wtedy zaczynają się wyczekiwane igrzyska; zarządzane przez organizatora dziesięciominutowe biegi po okręgu stają się wyrazem pełnego, całkowitego upodlenia postaci, poddania ich niewyobrażalnej przemocy; przypominają wręcz obozowe praktyki nazistów, którzy zmuszali więźniów do nieludzkiego i bezsensownego wysiłku tylko po to, by ich odczłowieczyć i „wychować”. Podobnie jest w Czyż nie dobija się koni? – nie chodzi tu o rywalizację, lecz o upodlenie, pozwalające bogaczom i elitom utrzymać bieżący porządek społeczny i obowiązującą w nim hierarchię.

Niemożność wyrwania się z tego tanecznego maratonu uzmysławia fakt, że biorą w nim udział żywe trupy, ludzie, którzy umarli już za życia – tak dla całego systemu (jako osoby bez pracy, domu i pieniędzy), jak i organizatorów. To nawet nie tyle określone w jakiś sposób postaci, ile same ciała – upokorzone, zadręczone, bezsilne. Rychcik i Lewandowski wymownie ogrywają na scenie zmęczenie bohaterów, bazując – co czyni je jeszcze bardziej wiarygodnym – na realnej bezsilności aktorów (pozostających przecież przez cały czas w ciągłym ruchu) i ich pantomimicznych zdolnościach. Widzowie obserwują więc wcale nie symboliczny proces wycieńczania ludzkiego ciała, wpisany w powtarzające się sekwencje działań. Praca aktorów wymaga od nich wielkiego wysiłku, gdyż ich prawdziwe zmęczenie musi podlegać kontroli – tak, by na scenie prezentowało się w określonej, rzecz jasna – przerysowanej, nadmiarowej, formie. W tak koncepcyjnie pomyślanym przedstawieniu nie ma bowiem przestrzeni na to, by fizyczne wyczerpanie osłabiało koncentrację i precyzję wykonawców. Tak też w istocie się nie dzieje – performerzy prezentują świetną kondycję fizyczną, doskonale odnajdują się na scenie. Jako odbiorcy obserwujemy dzięki temu galerię zdefiniowanych często tylko poprzez ruch postaci, świadomie i konsekwentnie prowadzonych od początku do końca – czego przykładem są fantastyczne role Agnieszki Dziewy (występującej jako Gloria Beatty, która od samego początku deklaruje, że nie chce żyć: „jestem zmęczona życiem, ale boję się umrzeć”), towarzyszącego jej Jakuba Pewińskiego (Robert Syverten), Agnieszki Charkot (Jackie Miller), Artura Borkowskiego (James Bates), Agnieszki Kulińskiej (Geneva Tomblin) i Jana Kochanowskiego (Kid Kamm). Na uwagę zasługuje fakt, że w najnowszym spektaklu Wrocławskiego Teatru Pantomimy na pierwszy plan zostali wysunięci przede wszystkim przedstawiciele młodszego pokolenia aktorów – mam na myśli nie tylko wspomnianego już Pewińskiego, lecz także Eloya Moreno Gallego (Pedro Ortega), Karolinę Paczkowską (Lillian Bacon) czy pojawiającą się gościnnie Justynę Taborską (Mary Hawley). To oni w dużej mierze prowadzą całe przedstawienie.

Spektakl Rychcika jawi się jako bardzo pojemna metafora, praktyczny kontekst do opowiadania o wielu różnych zjawiskach i problemach – nie tylko o kapitalizmie, brutalizacji i trywializacji przemysłu rozrywkowego, nierównościach społecznych i dyskryminacji, lecz także o statusie aktora czy artysty w kontekście oczekiwań widzów i przełożonych. Twórcom udało się więc wypośrodkować, znaleźć złoty środek, zachować równowagę między teatrem społecznie zaangażowanym a takim, który skupia się tylko na sobie; teatrem dramatycznym a teatrem tańca i pantomimy; ogólnym obrazem a detalem; adaptacyjną wiernością a aktualizowaniem sensów dzieła McCoya (m.in. poprzez zestawianie dwudziestowiecznej amerykańskiej powieści z reportażem Jessiki Bruder Nomadland). Czyż nie dobija się koni? to kolejne bardzo udane przedstawienie Wrocławskiego Teatru Pantomimy, potwierdzające jego centralne miejsce na kulturalnej mapie Dolnego Śląska – to właśnie zespół zarządzany przez Charkot proponuje jedne z najbardziej aktualnych, społecznie rezonujących, odważnych, zaskakujących i odrębnych estetycznie przedstawień. Potwierdzają to zarówno liczne nagrody i wyróżnienia, jak i duże zainteresowanie publiczności.

Czyż nie dobija się koni? na podstawie powieści Horace’a McCoya; scenariusz i reżyseria: Radosław Rychcik; choreografia: Jakub Lewandowski; scenografia, kostiumy i reżyseria światła: Łukasz Błażejewski; muzyka: Michał Lis. Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego (Centrum Technologii Audiowizualnych we Wrocławiu), premiera 24 listopada 2023 .


Tytuł oryginalny

Taniec żywych trupów

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Kamil Bujny

Data publikacji oryginału:

07.12.2023