Szósty dzień XX Międzynarodowego Festiwalu Wyobraźni i Możliwości Teatru Lalek „Anima” w Olsztynie. Pisze Marcelina Widz.
Nie ulega wątpliwości, że rozśpiewana „Calineczka” Teatru Maska w Rzeszowie jest skrojona na miarę potrzeb najmłodszych widzów. Doskonale znaną historię małej dziewczynki, mieszczącej się w łupinie od orzecha, animatorzy opowiadają z iście baśniowym sznytem. Pełno tu pastelowych kolorów, a scenografia (Marta Ożóg), przypominająca pnące się rośliny, rozsuwa się i zsuwa. Każdą przygodę Calineczki puentuje piosenka – w sumie jest ich w spektaklu jedenaście. Skoro o liczbach mowa: w spektaklu ożywia się aż osiemnaście lalek stolikowych. Ropucha skacze ze zniecierpliwienia, ryby śpiewają unisono, chrabąszcze zmuszają Calineczkę do transformacji wedle chrabąszczowych kanonów piękna, mysz więzi ją w hotelu dla włóczęgów, a ślepy kret chodzi za nią krok w krok. Ciekawej świata dziewczynce nie brak jednak uporu i odwagi, bo w końcu – przy wsparciu ptaka, którego złamane skrzydło uleczyła – trafia do miejsca, w którym nikt nie próbuje jej już zmieniać. Mała, niebieskowłosa. Jest dokładnie taka, jaka być powinna. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że dzieci odebrały spektakl w podobny sposób i wzięły rady płynące z historii Calineczki do serca.
Głos Heleny Olimpii Dąbrowskiej prowadzi nas przez intymną herstorię pełną trudów i smutków codziennego życia. Wywiad z babcią reżyserki spektaklu „Helena” (zarejestrowany w 2019 roku, trzy lata przed śmiercią rozmówczyni) służy nie tylko jako komentarz do rzeczywistości scenicznej: przestrzeni, której krańce wyznacza kurtyna w głębi, stolik nocny z lampką i kołdra na podłodze bliżej widowni. To mały świat Heleny – lalki hybrydowej z torsem przymocowanym do ciała animatorki – w którym rysuje po ścianach albo uzupełnia ramki o czarno-białe fotografie. Ale sposób, w jaki babcia opowiada o dorastaniu na wsi, jak śmieje się ze swojej żywiołowej natury, jak relacjonuje pierwsze chwile spędzone z mężem i jak smuci się na wspomnienie śmierci dziecka, na przemian rozśmiesza i wzrusza do łez. Jest w tej opowieści równocześnie coś bardzo bliskiego i coś bardzo odległego. Jest refleks promieni słońca wpadających przez babcine okno. Jest i świadomość, że nic nie jest dane na zawsze, a przemijanie stanowi nierozłączną część każdej opowieści o życiu. Sceniczny dialog reżyserki Magdaleny Dąbrowskiej z jej dziewiećdziesięciotrzyletnią babcią ujawnia mechanizmy upodmiotowienia głosów, które dotąd pozostawały w teatrze niesłyszalne. I dzieje się to w sposób niewymuszony, subtelny, zabawny i niezwykle przejmujący. Jestem pewna, że twórczynie i twórców z białostockiej filii Akademii Teatralnej, obdarzonych takim potencjałem, czeka wielka teatralna przygoda – większa niż nagroda przyznana spektaklowi na 14. Forum Młodej Reżyserii.
Druga propozycja studencka szóstego festiwalowego dnia to „Iwona, księżniczka Burgunda” aktorów wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych. Spektakl wyjątkowy – ożywia się w nim muppety w neonowych strojach i tiulach. Traktuje się je jak maski, fasady zbudowane z norm społecznych i sztywnych konwenansów. To, co w oryginale służy groteskowemu wyśmianiu, we wrocławskiej „Iwonie…” zostaje podkręcone do ekstremum. Muppetowa forma ułatwia wydobycie gombrowiczowskich sensów, co z kolei celnie obnaża mechanizmy utrzymywania pozorów i konstytuowania się władzy. Za bohaterów mówią lalki. Gdy dwór się kłania – w zapętleniu kłaniają się one. Gdy dwór obraża inność i naturalność Iwony – lalki rozdziawiają swoje muppetowe buzie. Iwona, jako jedyna, jest aktorką z krwi i kości. Mimo że wchodzi w królewskie struktury władzy, to wciąż pozostaje outsiderką – przypatrującą się i milczącą, zdolną do dobitnego wyartykułowania: „nie kłaniam się”. Jej obecność burzy porządek opartego na pozorach, dworskiego świata. Bohaterka reprezentuje wszystko to, co niewygodne, co ukryte, co zmusza do przejrzenia się w niej jak w lustrze. W finale rozsadza system od środka. Przemoc na dworze eskaluje przy dźwiękach piosenki Eurythmics „Sweet Dreams (Are Made of This)” – Książę Filip i Cyryl mordują Izabelę prętami do animacji, po czym zabijają Króla Ignacego i Królową Małgorzatę. Chwilę wcześniej na podest wchodzi Iwona – zabiera wszystkie lalki i bez słowa schodzi ze sceny. Nagłe zniknięcie muppetowych animantów staje się jednoznacznym gestem potwierdzającym: za fasadą pozorów kryją się hipokryzja i niekontrolowane żądze. Czy również prawda? Tego nie wiem.
Do przyczepy – najmniejszego teatru w Polsce – wchodzi trzydzieści pięć osób. Tak zaczyna się podróż do Wisborga, do którego przybywa hrabia Drakula. Razem z nim podróżują szczury. Roznoszą chorobę, śmierć sieje spustoszenie. Jedynym ratunkiem dla mieszkańców miasta okazuje się Ellen. Legenda bowiem głosi, że jeśli niewiasta zdoła odwrócić uwagę hrabiego Drakuli aż do chwili, gdy kogut zapieje po raz trzeci, promienie słońca zgładzą legendarnego wampira. Tę historię wszyscy znamy – przede wszystkim ze sztandarowego dzieła niemieckiego ekspresjonizmu filmowego. Czy to Orlok, czy Bela Lugosi – jaki wampir jest, każdy widzi. Tym, co zachwyca w „Nosferatu – dzienniku zarazy” nie jest jednak sama opowieść, lecz sposób jej podania. Teatr Łątek z Supraśla łączy teatr cieni, na tle którego przewijają się kadry z filmu Murnaua, ze szczyptą grozy. W momentach halucynacji głównego bohatera, Jonathana, kadry zniekształcają się lub zalewają szkarłatną krwią. Wydarzenia w zamku hrabiego Drakuli wzbogacone zostają o obecność wampirzej dłoni z długimi pazurami, kieliszek czerwonego wina oraz sztućce, z których Jonathan je niewidzialne potrawy. Spektakl Ewy i Krzysztofa Zemłów opiera się w dużej mierze na umowności i grze z konwencją ekspresjonizmu: silnych kontrastach światła i cienia, symbolach przynależących do wampirzego porządku, czy wszechobecnych motywach śmierci. Teatr Łątek z błyskotliwą precyzją tworzy mikrowidowisko dopracowane technologicznie. Wnętrze przyczepy teatralnej dudni od krzyków i głośnych dźwięków, groza wisi w powietrzu. Zmieścić się do takiego teatru – to jest dopiero przygoda!