„Zły” wg Leopolda Tyrmanda w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Wojciech Lipowski w miesięczniku Śląsk.
Czy można opisać miasto i jego ciemne rejony? Dotrzeć do ulic, dzielnic, gdzie wybrani mają odwagę zapuszczać się w dzień, a nieliczni w nocy. Zakazanych posesji, domów, w których mieszkają ludzie żyjący pod osłoną mroku, bo wtedy nie widać czym się zajmują, jakie życie prowadzą i kim są naprawdę. Jest to możliwe. Taki świat, ukryte podziemie kryminalne Warszawy, opisał w kultowej książce Leopold Tyrmand, a było to w 1955 roku, gdy ukazała się bodaj najgłośniejsza powieść tamtego czasu Zły. Czytali ją wszyscy, mimo że nie było to dzieło o wysokich walorach artystycznych, ale trafiło do mas, które na co dzień karmiono literaturą socrealistyczną wydawaną w wysokich nakładach, poza tym udało się w niej przemycić krytykę powojennych porządków, niektórzy dopatrywali się tam zwiastunów niedalekiej odwilży. Powieść zniknęła z księgarń i zaczęła swe podziemne życie w niezliczonych, nielegalnych kopiach, odpisach, a w końcu drugim obiegu wydawniczym.
Sam Tyrmand, niezwykle elegancki człowiek, którego maniery i strój kontrastowały ze zgrzebną warszawską rzeczywistością stał się ikoną swojego czasu. Trochę szkoda, że obecnie częściej mówi się o kolorowych bikiniarskich strojach, pionierskich działaniach lidera ruchu jazzowego niż o jego dokonaniach literackich, ale po 65 latach od publikacji tego kryminału jest to literatura wciąż otwarta na nowe spotkania z czytelnikiem i to jeszcze w oficjalnym Roku Tyrmanda, gdy obchodzimy 100. rocznicę jego urodzin. I pomyśleć, że przed napisaniem powieści notował rozgoryczony na kartach Dziennika 1954: „Mam blisko trzydzieści cztery lata i gniję. Jestem pisarzem, któremu nie wydają książek, publicystą nie drukującym artykułów, dziennikarzem nie mającym wstępu do żadnej redakcji. Nikt nie chce ode mnie scenariuszy, nie błyszczę, nie bywam, nie mam rangi, nie stoję na szczeblu. Po prostu nie ma mnie. Wszystko dlatego, że chcę w moim kraju żyć, myśleć i pracować tak, jak uważam za słuszne. Za to płacę nieprawidłowością istnienia i zakazem rozwoju". Pisanie dziennika i złą passę, która w końcu doprowadziła pisarza do emigracji w marcu 1965 roku, przerwała na kilka lat propozycja wydawnictwa Czytelnik, którą przyjął tworząc swój największy bestseller.
Okazało się, że powieść może stać się inspiracją dla teatru. To bardzo interesujące, bo chyba obecnie Zły czytany i zapoznany jest przez nielicznych. Mimo to Teatr Polski w Bielsku-Białej przygotował adaptację sceniczną tego utworu w reżyserii Piotra Ratajczaka oraz adaptacji Joanny Kowalskiej, która w 57 scenach wybranych z wielowątkowej historii zawarła opowieść o warszawskim, czy w ogóle miejskim półświatku, jego tajemnicach, postaciach, upiornym życiu.
Portret środowiska pokazanego w tym spektaklu utkany jest nie tylko z postaci pochodzących z miejskiego podziemia, ale również zwykłych mieszkańców, dziennikarzy, przedstawicieli innych profesji uwikłanych w kryminalną intrygę. Pamiętajmy, że Tyrmand opisywał w powieści dźwigającą się z wojennej pożogi Warszawę, jej dzielnice z całym marginesem życia społecznego. Tytułowy Zły, czyli Heniek (grany bardzo dynamicznie, z dystansem przez Rafała Sawickiego), to postać przypominająca komiksowego superbohatera, o którym wszyscy wiedzą, rozmawiają, przeczuwają obecność, sławią jego czyny, opiewają walkę ze złem we wszelkiej postaci, czczą. Gdy się pojawia, przychodzi z misją przebudowy świata, po doświadczeniu zła we własnym życiu teraz będzie pomagać innym. Jak w typowym schemacie sensacyjnej fabuły nastąpi zderzenie, konflikt, w tym wypadku z szefem mafii, następnie próba zmiany i podporządkowania środowiska młodych chuliganów. Widać w tym wszystkim niemal od pierwszej sceny grę, wręcz zabawę twórców spektaklu konwencjami, inspiracje figurą bohaterów obrazkowych historii takich jak Batman, Deadpool, czy Sin City. Wszystko zanurzone w niezwykle ekspresjonistycznej scenografii Marcina Chlandy, przeciętej snopami ostrego niczym brzytwa światła, ubrane w bardzo wyraziste kostiumy w realizacji Grupy Mixer. Ten niemal czarno-biały, dokumentarny obraz podkreśla w tym wypadku kto jest najważniejszy na scenie: miasto jako przestrzeń uniwersalna, pełna tajemnic, mroku nie-oczywistości, zaludniona niebezpiecznymi postaciami, wypełniona grozą i wszechobecną przemocą.
Autorzy adaptacji we wspomnianym ciągu szybkich scen, dobrze przygotowanych choreograficznie przez Arkadiusza Buszkę, zbudowali pulsujący obraz miejskiego półświatka, którego zdarzenia zostały rozegrane na osi interakcji pomiędzy obrońcą porządku i sprawiedliwości, szeryfem Heńkiem a bandą czarnego charakteru, czyli Merynosa/ Kudłatego (w tej roli chyba najlepszy aktor spektaklu Adam Myrczek). Układ poszczególnych epizodów przypomina nieco spektakl muzyczny, chociaż bielski „Zły” nim nie jest, a dobrej muzyki i tanecznych figur nie brakuje w grze aktorów, szczególną uwagę zwracają w tym kontekście sceny zbiorowe. Ruchoma scena z centralnie umiejscowioną bryłą przypominającą kiosk co rusz zmienia swe przeznaczenie: raz jest pociągiem, w którym jadą ściśnięci pasażerowie, innym razem knajpą, w której rozbrzmiewa jazz, milicyjną celą czy nawet salą szpitalną. Wszystko to sprawia, że widz nie bardzo ma czas na wytchnienie, pauzę, bowiem zaskakiwany jest nie tylko zwrotami akcji, ale też nieustanną przebudową przestrzeni narracji.
Chociaż spektakl Piotra Ratajczaka ma w zasadzie bohatera zbiorowego, siłą rzeczy dominantą charakterologiczną jest warszawski Batman, czyli wspomniany Heniek Nowak. Tutaj nosi bardzo wyraziste białe okulary i robi wszystko, aby nie wychodzić poza ramy postaci, jakie spotykamy w historiach komiksów. Zły Sawickiego to postać zupełnie świadomie i celowo przerysowana, momentami ocierająca się o łatwy dydaktyzm, szczególnie tam, gdzie mowa o sprawiedliwości, tłamszeniu przemocy czy przywrócenia w mieście bezpieczeństwa przez kogoś wyjątkowego, oczekiwanego przez wszystkich. Tłem dla tej postaci jest niezwykła, co raz jeszcze podkreślmy, figura nikczemnego i podłego Prezesa, ucieleśnienie doskonałości i okrucieństwa. Myrczek, niczym postać z amerykańskiego filmu noir, zachwyca swobodą w żonglowaniu nastrojami, czaruje cynizmem i bezczelnością. Cały zespół aktorski zasługuje na wielkie uznanie. Dawno nie widzieliśmy tak dużej sprawności, dynamiki, lekkości, z jaką aktorzy przymierzają poszczególne role niczym kostiumy, nie zwalniając przy tym tempa spektaklu, wygrywając każdy potrzebny w konkretnym miejscu i scenie ton.
Warto również poszukać w tym wszystkim punktu odniesienia. Być może jest nim bohater, którego można by określić mianem obserwatora, porządkującego opowieść o stołecznym gangu zbijającym fortunę na większych lub mniejszych przekrętach w uniwersalnym mieście. Wydaje się, że do tej roli najbardziej pasuje dziennikarz Kolanko grany przez Tomasza Lorka, który prowadzi śledztwo na temat Złego, sam staje po ciemnej stronie zachęcając swojego współpracownika, fotoreportera Kubę (dobra rola Grzegorza Margasa) do nielegalnych działań, które zakończą się dlań tragicznie. Jeśli ktoś zechce odnaleźć w dziennikarzu samego autora powieści niech uważa, bo twórcy wyraźnie podkreślają, że umowność, skrótowość, redukcja, gra konwencjami stwarzają, co prawda możliwość, inspirują, nadają tempo, ale także mogą prowadzić w ślepy zaułek każdego, kto zbyt śmiało zechce zagłębić się w mało uczęszczane rejony rodzimego Sin City.
Skąd pomysł, aby miasto uczynić bohaterem spektaklu? I to jeszcze w odniesieniu do jego niebezpiecznych, ciemnych stron. Czy to nie jest przypadkiem tak, że niepokój, lęk przed otaczającym nas nieprzyjaznym światem musi w końcu znaleźć swój wyraz. Może nie potrafimy już zatrzymać spirali zła, przemocy, która nakręca się i z ogromną prędkością zmierza w naszą stronę sprawiając, że stajemy się nie tylko bezradni, ale coraz bardziej oddaleni, samotni. Oczekujący na kogoś, kto wyciągnie ocalającą dłoń. Tyrmand zanotował w Dzienniku: „Są w człowieku jakieś determinanty, które każą mu popadać w konflikty z tym co go otacza. Gdybyśmy znali ich sens, miarę, istotę, może umielibyśmy planować życie bez pomocy religii, metafizyki i coraz to nowych, zawsze ułomnych i niepewnych teorii. Ale nie znamy, zaś w tej naszej ignorancji rozum, wiara, nauki społeczne i psychologia są razem psu na budę. Wiem tylko, że moje determinanty są wyjątkowo niszczące. Ale są moje, nie mogę się ich wyrzec ani od nich uwolnić".