„Mąż i żona” Aleksandra Fredry w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.
Wszyscy zagrali wybornie. Żona Elwira, czyli wystylizowana Małgorzata Kożuchowska, na pozór rzewna i z wyrzutami sumienia, okazała się pod spodem niezłą piekielnicą. Mąż, czyli Marcin Hycnar, znudzony żoną i zarazem rozpalony wdziękami Justysi, grzebiący nóżką niby kogucik, aż iskry krzesał, potrafił wpaść w złość i dewocyjne oburzenie, a gdy trzeba - rozrzewnić się. Justysia Marii Dębskiej, sprytna jak diabli, wkręcająca wszystkich w swoją intrygę, tylko na chwilę traciła rezon, kiedy misternie zaplecione wątki pękały. Alfred Jędrzeja Hycnara, przyjaciel domu, nie wiedzieć, czy bardziej żony, czy subretki, czy jednak męża (żadnych aluzji genderowych!), aż rwał się do romansowania, ale i on już najwyraźniej przywykał i nudził się obowiązkami wiecznie niesytego kochanka. Najlepiej w tym domowym bagienku czuł się Kamerdyner Tomasza Drabka, z wiecznie spadającą peruką, przechadzający się lekko trunkowym krokiem, na pewno nie dał się ukrzywdzić. Każde jego wejście publiczność przyjmowała śmiechem.
Śmiechu w spektaklu Krystyny Jandy co niemiara, ale niekoniecznie do śmiechu na koniec było samym bohaterom... chociaż całusów dawanych sobie dyskretnie na krzyż i na wspak tu bez liku, co oznacza, że raz wprawiony w ruch romansowy korowód trwać będzie w nieskończoność ku uciesze publiczności. Mimo że uwodziciele utrudzeni, a uwodzone damy zdemaskowane.
Dodać trzeba, że smaku tej zabawie dodaje konkurencja o przychylność dam braci Hycnarów, przy czym młodszy Jędrzej rolą Alfreda z wdziękiem debiutuje w zawodowym teatrze u boku sławnego brata. Jeśli chcecie spędzić udany wieczór w teatrze, wybierzcie się do Polonii na starego Fredrę, który wcale nie jest tu na siłę uwspółcześniany, a nawet przeciwnie - grany (stylizowany) trochę na starą nutę okazuje się młodzieńczo świeżą propozycją.