„Ulisses” Jamesa Joyce’a w reż. Michała Borczucha w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Mateusz Leon Rychlak w Teatrze dla Wszystkich.
Klasyka to to, co wszyscy chcieliby przeczytać i czego nikt nie czyta.
– Mark Twain
I nadal nie przeczytam „Ulissesa” Jamesa Joyce’a, zalegającego na „kupce wstydu” wielu zapalonych czytelników. Zniechęcił mnie do tego spektakl pod tym samym tytułem w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie w reżyserii Michała Borczucha. Niewiele więcej mogłem już wyciągnąć z tej powieści.
Fabuła ciągnąca się jak karmel
Sama adaptacja (autorstwa Tomasza Śpiewaka) nie jest szczególnie atrakcyjna. Odniosłem wrażenie, że jest raczej żmudnym przedzieraniem się przez bogaty materiał źródłowy, co męczy zarówno twórców, jak i widza. Zupełnie zatraciłem poczucie, że spektakl opowiada tylko jeden dzień (od godziny 8 rano do 2 w nocy); miałem wrażenie, że czas w tej historii rozciągał się co najmniej na kilka dni. Należałoby spodziewać się nieco większej dynamiki, która pozwalałaby uchwycić tempo zdarzeń, a tymczasem doświadczamy czegoś wręcz przeciwnego. Z tego powodu niezrozumiały był dla mnie zabieg, w ramach którego sceny przypominały zaciętą płytę gramofonową. Po odsłuchaniu fragmentu wracamy do początku danej sekwencji, która posuwa nas o krok dalej w opowieści, po czym ponownie fragment sceny się powtarza i tak kilkakrotnie. Jedynym zmiennym elementem w tych sekwencjach była narracja dokonywana przez aktorów nieuczestniczących w danej scenie. Wydaje mi się, że można było to przedstawić w bardziej atrakcyjny sposób, zamiast wystawiać uwagę widza na ciężką próbę.
Panowie ustępują paniom
Co do aktorstwa, moje wrażenia były dość zróżnicowane. Krzysztof Zarzecki (Leopold) i Karol Kubasiewicz (Dedalus), wcielający się w dwie główne role, prezentowali nijaką formę, często kłopotliwą w odbiorze pod względem dykcji (Zarzecki) oraz ekspresji (Kubasiewicz). Z drugiej strony Dominika Bednarczyk (Mina) w fantastycznej scenie porodu oraz Martyna Krzysztofik w monumentalnym (około czterdziestominutowym) monologu zaprezentowały aktorstwo na najwyższym poziomie. Aktorzy w postaciach drugoplanowych spełnili swoją rolę co najmniej dobrze, w szczególności Dominika Feiglewicz i Wojciech Dolatowski, którzy wykorzystali swoje niewielkie partie w sposób efektywny. Puszczono też humorystyczne oczko, dyrektorowi szkoły głosu udzielił dyrektor teatru, Krzysztof Głuchowski, wygłaszając wykład na temat powołania i zaangażowania.
Wszystko na ekranie
Monumentalny pod względem aktorskim, ale zarazem najbardziej męczący dla widza, monolog Molly, dzięki wykorzystaniu ogromnego wyświetlacza znajdującego się nad sceną, pozwolił na maksymalne wykorzystanie aktorskiego warsztatu (mimika, praca ciałem nawet w statycznej scenie łóżkowej). Jednak ekran, bijąc po oczach przez niemal godzinę, sprawił, że poczułem się bardziej jak w kinie niż w teatrze.
Rekomendacja dla spektaklu – wyczerpujący i nużący, ale z aspiracjami do wprowadzania nowej jakości w przedstawianiu świata.