„Straszny dwór” Macieja Podstawnego na podst. libretta Jana Chęcińskiego w reż. Anny Obszańskiej w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Dyskretnie śledzę twórczą drogę Anny Obszańskiej jako reżyserki, mówię: dyskretnie, bo nie jest to szalone gonienie za wszystkim, co wyjdzie spod jej ręki, ale raczej oglądanie tego, co zabrzmi ciekawie, a jednocześnie znajduje się na tyle blisko mojego aktualnego miejsca przebywania, że mogę sobie pozwolić na bezproblemowe dostanie się na ten spektakl. Dzięki tak skonstruowanej zasadzie widziałem szczecińskie „Giselle, tańcz!” i łódzką „Carmen”. Tym razem Obszańska dostała w swoje ręce aktorów Narodowego Starego Teatru w Krakowie i zmajstrowała „Straszny dwór” na motywach libretta Chęcińskiego stworzonego na potrzeby opery Moniuszki.
Z całości tekstu ostało się niewiele; jesteśmy w stanie bardziej intuicyjnie określić co się dzieje – na schodach wejściowych czy też na progu dworu pojawia się umęczony młodzieniec; łącząc wątki możemy uznać, że mamy do czynienia ze Zbigniewem wracającym do domu po wojennej zawierusze. Witają go na progu Cześnikowa i Klucznik, którzy ewidentnie najlepsze lata mają za sobą; wyglądają niczym figury wyciągnięte z zakurzonego magazynu z dziwnymi rekwizytami. Prowadzą Zbigniewa w gości do głównej sali dworu na kolację, a razem z nimi idziemy my – widzowie, bo spektakl rozpoczyna się we foyer teatru, co przywiodło mi na myśl wczesne spektakle Wierzchowskiego w których właśnie przemieszczanie się po przestrzeni teatru samo w sobie było ważnym elementem gry; jednak to wrażenie pryska po chwili, kiedy zostajemy usadzeni w Sali Modrzejewskiej. Rozpoczyna się wtedy główna część przedstawienia, czyli pochód zjaw i demonów polskiej martyrologii. Okazuje się, że wszyscy w tym strasznym dworze są już dawno martwi – to poddaje pytanie: czy właśnie jesteśmy świadkami śmierci Zbigniewa, jego przejścia na drugą stronę do tej sali pełnej duchów przeszłości?
Poranione postaci Stefana i Miecznika wpisują się w oczekiwany kontekst umierających za swój kraj mężczyzn, wiecznie nieobecnych, wiecznie toczących wojnę o niezmiennie zagrożoną ojczyznę. Wtórują im Cześnikowa i córka Miecznika, obie niosące na barkach ciężki los kobiet-patriotek. Miecznikowa jest archetypiczną słomianą wdową, która spędza całe życie na umartwianiu się i tęsknieniu za mężem, który wyjechał na wojnę i nie wraca, co powoduje, że jedynym celem jej istnienia jest bycie płaczką i cierpiętniczy styl życia do końca swoich dni, bo – jak wiemy na bazie postaci Stefana – mężowie nie wracają nigdy. Cześnikowa natomiast jest wiecznie brzemienną kobietą, której jedynym celem jest rodzenie kolejnych dzieci, które muszą być posłane na śmierć i na dalszą wojnę w obronie kraju – co w finale prowadzi do sceny porodu, w której z jej brzucha prosto do trumny wypadają kości i ziemia, niczym swoisty niekończący się cykl narodzin tylko po to, by od razu zemrzeć dla dobra narodu.
Najciekawszą z mojej perspektywy, i jedynie przemykającą osobą na scenie, jest grany przez Ewę Kolasińską pastuch Grześ – jest doskonałym przyczynkiem do popatrzenia na los chłopstwa i służby w perspektywie narodowego poświęcenia i walki o niepodległość, w której są oni zupełnie przemilczani i poniżeni. Tylko bogaci bohaterowie są odnotowani na kartach historii, nikt nie wspomina tego, co dla narodu zrobili biedni chłopi. Dodatkowo, śmiesznie kontrastuje to z tym, jak bardzo szlachetnie urodzeni chcą walczyć o dobro kraju i narodu, a nie są w stanie dobrze traktować służącego im Grześka. Mają jedynie szlachetne hasła na ustach i nic poza tym.
W tej historii Obszańska z pomocą Podstawnego (odpowiedzialnego za dramaturgię) stara się odnaleźć pretekst do skonfrontowania tego, jak wpajane są postawy patriotyczne młodym pokoleniom Polaków – traumatyzowanie ciągłą wojną i uczenie ich, że prawdziwie dobra postawa to cierpiętnicze naśladowanie wcześniej nakreślonych ram postaci. Niemniej jednak, wydaje mi się, że o nowoczesnym patriotyzmie słyszę już od jakichś 20 lat, więc nie jest to pomysł najbardziej świeży i odkrywczy. O tym, że warto zamiast traumy przekazywać czyste dobro i miłość do Polski uczono mnie już w podstawówce jakieś 400 lat temu. I, ku mojemu rozczarowaniu, nie zostało o wiele więcej treści w „Strasznym dworze” – zostaje zaserwowana płytka propozycja rewizji edukacji patriotycznej i ledwo liźnięty naprawdę fantastyczny wątek przemilczanej roli chłopstwa w narodowych zrywach.
Ciekawy natomiast jest obrany klucz wizualny egzekwowany wybornie przez Jana Baszaka odpowiedzialnego za scenografię i Mateusza Jagodzińskiego, który stoi za kostiumami do tego spektaklu. Oba elementy razem połączone tworzą niepokojący miraż przeszłości ze współczesnością; wszystko podlane brudną, zatęchłą piwnicą dziada i wojennym pyłem. Jest bardzo niepokojąco, szkoda, że tak dobra praca idzie w gwizdek przy tak niekoniecznie głębokim przedstawieniu.
Rozczarowała mnie sama Obszańska, bo jej dotychczasowe projekty, które miałem okazję oglądać, korzystały z materiałów wyjściowych (będących czy to operą, czy baletem) i wykorzystywały elementy typowe dla danego gatunku, ale z twistem, w przemyślany sposób, na przekór oczekiwaniu mocno odzierały balet z tańca. W „Strasznym dworze” na początku wydawało mi się, że reżyserka wykona ciekawy manewr i wystawi operę bez śpiewu i słów – to było dla mnie hipnotyzującym pomysłem. Potem jednak zaczęto śpiewać, co zamieniło frapujący start spektaklu w typowa inscenizację, dając dokładnie to, czego by się oczekiwało po wystawieniu opery. Szkoda, zwłaszcza biorąc pod uwagę jak kiepską akustykę ma Sala Modrzejewskiej.
W pamięci pozostanie mi chyba jedna scena, blisko finału – kiedy tańce ludowe przemieniają się w inscenizację serii obrazów „Rozstrzelań” Wróblewskiego. Dobra choreografia i naprawdę mądrze przemyślana koncepcja tej sekwencji. Fascynujące splecenie narodowościowego motywu z martyrologicznym jak zawsze cierpieniem. Długo będę jeszcze wspominał nagie, poranione ciała tańczące oberasy tylko po to, by za sekundę zastygnąć w pozach znanych z tej strasznej i przejmującej serii płócien malarza (prywatnie uwielbiam Wróblewskiego, więc tym bardziej mnie zmroziło, gdy to zobaczyłem na scenie).
W ogólnym rozrachunku w Starym powstał spektakl ciekawy w formie, jednak potwornie miałki w warstwie znaczeniowej, a niestety wizualna strona nie jest w stanie tego uciągnąć przez cały czas trwania przedstawienia. Uznam, że to lekkie potknięcie się Obszańskiej, bo nadal jestem ciekawy, co jeszcze wyciągnie ze swojej głowy realizując konsekwentniej swoją wizję teatru. Jak na razie „Straszny dwór” jest jedynie straszny ze względu na swoje nieangażujące i zbyt proste metafory. Martwię się strasznie tylko o to, że im się wypaczy parkiet i poodpada tynk ze ścian w tej Sali, bo to, ile razy zalewali wszystko wodą w trakcie przebiegu spektaklu, jest dla mnie niepokojące. Trzymaj się parkieciku – dasz radę!