- Mam na swym koncie wiele tragicznych postaci. Może dlatego w pewnym momencie zapragnęłam wrócić do muzyki. Bo to ona była pierwsza - ze Stanisławą Celińską rozmawia Paweł Gzyl w Dzienniku Polskim.
Stanisława Celińska to wyjątkowa postać na polskiej scenie muzycznej. Ciągle aktorka, a jednocześnie już piosenkarka. Nam opowiada o swej krętej drodze artystycznej i życiowej.
Pani nowa płyta „Domofon" zawiera piosenki ze spektaklu, którego premiera miała miejsce prawie 20 lat temu. Dlaczego zdecydowała się pani przypomnieć go teraz swoim słuchaczom?
- Sześć lat temu nagraliśmy ten spektakl w domu kultury PROM w Warszawie na Saskiej Kępie. Wydawnictwo MTJ zaproponowało wydanie tej płyty. Ponieważ potem byłam ciągle w biegu, nie znajdowałam czasu, aby to dokończyć. Dopiero w pandemii miałam chwilę, by z szacunku dla tego, co powstało, sfinalizować ten projekt. Dograliśmy z Jerzym Satanowskim jedną piosenkę jako bonus - a reszta została taka, jak była. Podsumowuję teraz tą płytą tamten czas, w którym śpiewałam inaczej niż teraz - byłam zdecydowanie ostrzejsza.
Twórcą „Domofonu" jest Jerzy Satanowski. Znacie się państwo prawie 40 lat i jesteście przyjaciółmi. To dlatego ten spektakl okazał się tak trafiony?
- „Domofon" to trochę opowieść o mnie. Bo człowiek nie docenia tego, co ma. Gdzieś tam się pcha w świat, rozrabia 1 przeżywa różne przygody. Czasami jest beztroski, czasami zadowolony, czasami dostaje po krzyżu. W końcu wraca jednak do domu, gdzie to wszystko, co w nim jest, przytula go do siebie. Ten morał dobrze sprawdza się w dzisiejszych czasach. Przez pandemię mogliśmy docenić swój dom, który stał się dla nas schronieniem przed zewnętrznym światem, niosącym zagrożenie. Lockdown pozwolił nam też docenić ludzi, którzy są obok. Zazwyczaj ich nie zauważamy, a teraz dostrzegamy ich jakby na nowo.
Czym różni się pani obecny dom od tego domu sprzed dwóch dekad, kiedy zaczynała pani wystawiać ..Domofon"?
- Dzisiaj jestem bardziej świadoma, jak ten dom jest ważny. To baza, w której można spokojnie tworzyć. W tamtym czasie byłam tylko odtwórczynią, nie śpiewałam swoich tekstów. Teraz wracam po koncertach do domu i staram się zapełniać białe kartki papieru swoimi myślami. To nie jest takie proste. Wiersz można napisać bez rymów, a w piosence tekst musi się zgadzać z muzyką i dobrze jeśli jest rymowany.
Dzisiaj muzyka jest dla pani ważniejsza niż teatr czy film?
- Zdecydowanie. Pochodzę z rodziny muzycznej: ojciec był pianistą, a mama skrzypaczką. Muzyka towarzyszyła mi od zawsze. Kiedy grałam w teatrze trudne i wyczerpujące role, muzyka była dla mnie uspokojeniem i wyciszeniem. Mam na swym koncie wiele tragicznych postaci. Może dlatego w pewnym momencie zapragnęłam wrócić do muzyki. Bo to ona była pierwsza.
Rodzice zarazili panią fascynacją muzyką już w dzieciństwie?
- Co prawda nie zaznałam długo obecności ojca, bo zmarł, kiedy miałam trzy lata, niemniej pamiętam, jak siadałam pod instrumentem, a ojciec grał Chopina. Ten klimat został mi w pamięci na zawsze.
Dlaczego po maturze zdecydowała się pani jednak na szkołę teatralną, a nie muzyczną?
- Mama bała się, że pójdę w jej ślady i wybiorę sobie
trudny zawód muzyka. Dlatego postanowiła, że nie pośle mnie do szkoły muzycznej. Pasja jednak zwyciężyła i sama nauczyłam się grać na pianinie. Przejawiałam też w dzieciństwie zdolności do naśladowania innych i recytowania poezji. Kiedy miałam 12 lat, przeczytałam książkę o Helenie Modrzejewskiej. Zafascynowało mnie wtedy aktorstwo. Moje smutne dzieciństwo w powojennej Warszawie potrzebowało jakiegoś koloru. Kiedy babcia zaprowadziła mnie do kościoła, zobaczyłam inny świat. Bo było w tym coś z teatru - taka wykreowana rzeczywistość, w której wszystko jest inne i piękne. I zapragnęłam być tego częścią.
Zanim rozpoczęła pani karierę aktorską, wystąpiła w 1969 roku w Opolu z piosenką „Ptakom podobni". Jak do tego doszło?
- Na studiach założyliśmy z Piotrem Loretzem kabaret. Śpiewaliśmy polskie i francuskie ballady. Pewnego razu zaprosiła nas telewizja, wykonaliśmy kilka piosenek. Zobaczył to Edward Fiszer -ówczesny dyrektor Opola i zaprosił mnie na festiwal. W tamtym czasie było tak, że w konkursie „Premier" jedną piosenkę śpiewało dwoje wykonawców. Dlatego „Ptakom podobni" wykonywałam ja i Stenia Kozłowska.
Podobno dostała pani wtedy od Polskich Nagrań propozycję nagrania płyty. Dlaczego do tego nie doszło?
- Zostałam w tym samym czasie zaangażowana przez Andrzeja Wajdę do „Krajobrazu po bitwie". Zaczynałam również próby w Teatrze Współczesnym. Potraktowałam więc śpiew trochę po macoszemu.
„Krajobraz po bitwie" otwarł pani drogę do aktorskiej kariery. Jak wspomina pani współpracę z Wajdą?
- Nie było tak różowo. Musiałam ostro walczyć o moją wizję granej przeze mnie postaci. Czułam, że Nina to dzikie stworzenie, które wychowało się pod szafą, bo musiała się ukrywać przez czas okupacji. I zaproponowałam mu tę dzikość. Początkowo był zaskoczony moją koncepcją, a potem uznał, że to się sprawdza i uwierzył we mnie. Do tego stopnia, że umieścił potem w czołówce filmu przy moim nazwisku napis „Po raz pierwszy na ekranie".
„Krajobraz po bitwie" miał swoją światową premierę na festiwalu w Cannes. Bardzo tam chwalono pani rolę. Dodało to pani skrzydeł?
- Przede wszystkim byłam wkurzona, że film był tak słabo reklamowany. Ale nie mogło być inaczej, bo „Krajobraz" dotarł do Cannes późno, dopiero co był świeżo zmontowany. Dzisiaj rozumiem więc, że nie miałam prawa się oburzać. Ale miałam wtedy 22 lata, a kiedy człowiek jest młody, sam wymyśla sobie problemy. Uważałam, że stworzyliśmy wybitne dzieło i powinniśmy dostać główne nagrody. „Ty się ciesz, bo nie wiadomo czy tu jeszcze kiedyś wrócisz" - mówił mi wtedy Daniel Olbrychski. A ja chodziłam naburmuszona. No i sprawdziło się: nie miałam już nigdy więcej okazji być na tym festiwalu.
Podobno pani ukochanym filmem są jednak „Noce i dnie". Dlaczego?
- Zagranie Niny w „Krajobrazie po bitwie" dużo mnie kosztowało emocjonalnie. W tamtym czasie nie umiałam się jeszcze zdystansować do roli i długo nie mogłam się z tego otrząsnąć. Tymczasem „Noce i dnie" to była zupełnie inna historia. Ponieważ kręcono jednocześnie film kinowy i telewizyjny serial, mieliśmy bardzo dużo czasu. Mogłam więc spokojnie pracować nad swoją rolą. Grana przez mnie Agnieszka była ciepła i promienna, a przez to bardziej mi bliska. Do tego za partnerów miałam Jadwigę Barańską i Jerzego Bińczyckiego. To sprawiło, że do dzisiaj wspominam pracę na tym planie z wyjątkową przyjemnością.
Widzowie pokochali panią nie tylko za dramatyczne, ale i komediowe role -choćby w serialu „Alternatywy 4". To Stanisław Bareja odkrył w pani komediowy talent?
- Będąc w szkole teatralnej, starałam się jak najwięcej nauczyć. A miałam bardzo dobrych pedagogów. Oni uczyli mnie różnych rzeczy. Obsadzali w dramatycznych i komediowych rolach. Potem po latach w zawodzie dowiedziałam się, że ten płodozmian jest po to, by się psychicznie nie wykończyć. Po raz pierwszy u Stasia Barei zagrałam w „Nie ma róży bez ognia". Potem jednak, że długo nie chciałam występować w komediach. Dramaty były dla mnie ważniejsze. W końcu poszłam po rozum po głowy. Dlatego, kiedy Bareja zaproponował mi „Alternatywy 4", już nie marudziłam. I dobrze zrobiłam, bo powstał serial, który jest dziś dla młodych ludzi źródłem wiedzy o czasach, w które trudno uwierzyć.
Obecni telewidzowie kojarzą panią jako Amelię z „Barw szczęścia". Lubi pani tę postać?
- Lubię grać postacie z „prawdziwego" życia: biedne, zmagające się z przeciwnościami, doświadczone przez los. I taka jest Amelia z „Barw szczęścia": na skutek prywatyzacji mieszkań, nie mając pieniędzy na zapłacenie wielokrotnie podwyższonego czynszu, stała się bezdomna. Bardzo mi się spodobało, że najpierw jest dzika, a dopiero z czasem staje się ciepła, serdeczna i współczująca. To się wpisuje w jakąś przemianę, która zaszła i w moim życiu.
Dawno nie widzieliśmy pani w żadnym filmie kinowym.
Dlaczego?
- Odrzucam wiele propozycji. Jeśli chodzi o działania artystyczne, to preferuję teraz raczej te kojące i pocieszające, a nie oddające złą rzeczywistość. Po co pokazywać w kinie coś, co mamy na co dzień i czego mamy dosyć? Ludzie lubią bajki, zarówno dzieci, jak i dorośli. Potrzebują słów i obrazów, które ich pokrzepią. Może to banał, ale chcemy, żeby ktoś nas przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. To samo jest ze mną: ja już nie chcę w siebie brać tych dramatycznych ról.
Najważniejszy był zawsze dla pani teatr?
- Teatr daje możliwość bezpośredniego spotkania z widzem tu i teraz. To mnie tak mocno zawsze fascynowało. W kinie czy w telewizji można coś podciąć czy zmontować. Tymczasem teatr to prawdziwy sprawdzian dla aktora. Dawniej dopiero kiedy młody aktor dobrze zagrał w spektaklu, udowadniał, że ma talent. To był egzamin zdawany na żywo tu i teraz.
Grała pani na wielu scenach. Które występy wspomina pani jako te najważniejsze?
- Ze szczególną atencją wspominam pierwsze pięć lat swojej pracy w Teatrze Współczesnym. Wtedy kształtował się mój gust artystyczny. Pierwszą rolą, którą musiałam się wykazać, była Zofia Plejtus w „Matce" Witkacego. Zagrałam tam u boku Haliny Mikołajskiej, Barbary Krafftówny i Jana Englerta. Dostałam za swój występ dobre recenzje i to otworzyło mi drogę do dalszej kariery. Potem grałam z Tadeuszem Łomnickim w „Potędze ciemnoty" dramatyczną rolę, którą bardzo kochałam. Z kolei w „Królu Learze" wystąpiłam z Mają Komorowską. Ona zagrała dobrą córkę głównego bohatera, a ja z Martą Lipińską grałyśmy złe siostry. Miałam więc dobrą szkołę.
A jak wspomina pani spotkanie z Krzysztofom Warlikowskim?
- Byłam wtedy już w dojrzałym wieku, a dostałam od niego bardzo ciekawe wyzwania. A to mi się spodobało, lubię wyzwania. Lubię też ludzi, którzy mają śmiałe pomysły i chętnie pomagam im w ich realizacji. Dlatego oddałam się temu teatrowi aż na 17 lat.
Dlaczego ostatecznie zrezygnowała pani z tego teatru?
- Nagrałam płytę „Atramentowa" - i ku mojemu zdumieniu okazała się ona bestsellerem. Pokryła się podwójną platyną. Zaczęły się więc koncerty. Gdybym wtedy zagrała w „Pokocie" u Agnieszki Holland i w „Fe-drze" u Krzysztofa Warlikowskiego, to nie mogłabym śpiewać. Musiałam podjąć decyzję. Wybrałam koncerty - i jestem w tym konsekwentna do dzisiaj.
Pani koncerty są trochę spektaklami?
- Te obecne nie. Kiedyś tak było - choćby właśnie w przypadku „Domofonu". Grałam tam rolę trochę zbuntowanej poetki. Teraz na koncertach jestem sobą. Po tym ciągłym wcielaniu się w innych ludzi wreszcie znalazłam siebie. Powiem więcej: pokochałam siebie. To jest chyba celem każdego człowieka. Bo jeśli ktoś nie będzie lubił siebie, nie pokocha kogoś innego. Dlatego jestem szczęśliwa, że idę po tej drodze. Kiedy wybuchła pandemia i nie mogłam dawać koncertów, było mi bardzo ciężko. Zajęłam się więc przygotowaniem nowej płyty. Teraz właściwie jest już prawie gotowa i planujemy jej wydanie na wiosnę przyszłego roku.
Jak pani myśli, za co Polacy tak pokochali pani śpiewanie?
- Staram się trafiać do ludzi. Zdarza się, że rozmawiam z nimi, a oni dziękują mi za to, że im te moje piosenki pomagają w różnych trudnych sytuacjach życiowych.
No właśnie: często po koncercie przychodzą do pani garderoby widzowie i dziękują za konkretną piosenkę, która pomogła im w życiu. To największa nagroda dla artysty za jego trud?
- To jest cudowne. W teatrze czasem robiliśmy takie spotkania: siadaliśmy na scenie a ludzie zadawali pytania z widowni. Po koncertach jest jeszcze inaczej: czasem ktoś przychodzi i mówi tylko: „Czyja się mogę do pani przytulić?". Dlatego po występie stawiamy na scenie stoliczek i ludzie przychodzą do mnie, żeby powiedzieć, co im leży na sercu. Dla nich te spotkania są bardzo ważne - szczególnie w małych miasteczkach, gdzie uwielbiam występować. Te spotkania są również inspirujące dla mnie. Na przykład ostatnio po koncertach przychodziło do mnie wiele starszych par, czasem wręcz z półwiecznym stażem małżeńskim i to stało się inspiracją do napisania tekstu „Malinowa herbatka".
To zaufanie widzów do pani wynika może też stąd. że sama ma pani za sobą dramatyczne przeżycia - zwycięską walkę z alkoholem. Własny upadek pomaga podnosić innych?
- Mam nadzieję, że pan Bóg tak to właśnie wymyślił. Sama dotknęłam piekła po to, by móc potem pomagać innym. Może to tylko wymyślona teoria, a może naprawdę tak było?
Mówi pani. że zerwanie z alkoholem w pani przypadku było „cudem". Co to oznacza?
- Zawierzyłam Opatrzności, długo modliłam się o odjęcie uzależnienia i któregoś dnia zostałam wysłuchana. Trudno to inaczej wytłumaczyć niż rodzajem cudu.
Skąd u pani tak wielka wiara?
- Dobrze, kiedy w naszym życiu pojawiają się ludzie, dzięki którym możemy tego Boga znaleźć. Takim przewodnikiem duchowym była moja babcia Janeczka. Ta moja droga wiary nie zawsze była prosta - czasami z niej schodziłam, potem wracałam, aż do momentu, kiedy nastąpiło absolutne zaufanie Opatrzności. Dostałam pomoc i opiekę, która towarzyszy mi do dnia dzisiejszego.
Dzisiaj też pani czuje, że Bóg się panią opiekuje?
- No pewnie. Czasami jestem aż zdziwiona. Nie zdążę jeszcze o czymś pomyśleć, a już to dostaję. „Panie Boże, teraz chyba przesadziłeś" - myślę wtedy.