Logo
Magazyn

Jan Kulczyński (11 sierpnia 1931 – 12 kwietnia 2015). Wspomnienie

12.04.2025, 09:41 Wersja do druku

Dziesięć lat temu, 12 kwietnia 2015, zmarł mój ojciec, Jan Kulczyński. Zawsze rozmawialiśmy dużo, ale o jedno nigdy go nie pytałam, a on sam o tym nie mówił: nie pytałam o konkretny kształt jego wczesnych przedstawień – tych, których widzieć nie mogłam, z lat 50. i 60., a częściowo 70. Pisze Agnieszka Kulczyńska.

fot. Kaspar Seiffert/ archiwum rodzinne

O niektórych z tych widowisk napomyka w swojej książce „Co reżyser ma w środku”. Ale dopiero teraz, porządkując jego archiwum – stosy teczek i papierzysk, które przez lata upychał niedbale na dnie szafy – mogę sobie wyrobić pewne pojęcie o tym, co się działo na scenie i na widowni podczas reżyserowanych przez niego spektakli. Uderzająca jest amplituda tonów: od frywolności (na przykład „Mandragola” Macchiavellego, 1967) i parodii („Lodoiska, czyli straszliwy pojedynek cnoty z występkiem” Bogusławskiego, 1962), po mrok „Jasełek moderne” Iredyńskiego (1971). Otwieram kolejne teczki i – jak przed Bolkiem i Lolkiem w czołówce kreskówki – wybuchają przede mną kolejne spektakle z przeszłości. Ich kształt mogę tylko próbować odtworzyć w wyobraźni, na podstawie zachowanych fragmentów: programów, recenzji, zdjęć. A  jednak wybuchają  kolorami, pomysłami, kreacjami aktorów.

Otwieram teczkę, w której są ślady dyplomowego przedstawienia ojca, „Wyjątku i reguły” Brechta (1956). Mam przed sobą tekst sztuki z naniesionymi przez młodego reżysera zmianami. Autorka przekładu, pani Barbara Witek, najwyraźniej nie pogniewała się o te ingerencje, skoro w tej samej teczce znajduję bilecik: „Reżyserowi – Tłumacz”. Czytam „Wyjątek i regułę”, sztukę o bezwzględnej i brutalnej dominacji silnego nad słabym. Rzecz nadal brzmi aktualnie – a jak brzmiała w czerwcu 1956 roku? Na zdjęciach, wśród umownej i ascetycznej scenografii widzę młodego, potężnego  Mariusza Dmochowskiego (Kupiec), który upokarza, dręczy, a wreszcie zabija Kulisa. Zbigniew Bogdański jako Kulis jest na tych zdjęciach przejmujący – wydaje się zastygły w pokornym przerażeniu.

Dostrzegam tu co najmniej dwa z powracających u ojca tematów. Pierwszy temat: temat teatralnej umowności, sztuczności i nieprawdy, z której w tajemniczy sposób wyłania się najbardziej autentyczna prawda. I drugi temat: nierówności, przemocy, krzywdy. Ojciec zawsze wiedział, jaki będzie główny temat jego widowiska i umiał określić jednym słowem, „o czym to jest”. Pamiętam, jak w latach 2000 przygotowywał ze studentami Wydziału Reżyserii Akademii Teatralnej „Filokteta” Sofoklesa. Zapytałam go wtedy, o czym to jest, odpowiedział natychmiast i najkrócej: o krzywdzie.

Otwieram inną teczkę i mam przed sobą debiutanckie widowisko ojca „Diabeł na plebanii” Agathy Christie w Teatrze Młodej Warszawy (1957). Na zdjęciach między innymi świętoszkowaty Jan Kobuszewski w roli Wikarego, nieodparcie komiczny. W omówieniach czytam, że „przedstawienie jest ładne i śmieszne, śmierć jest śmiercią konwencjonalną” (A. Dobosz). Że „aktorzy jedzą, stukając drewnianymi rekwizytami potraw o talerze, gdy w tekście jest mowa o twardym mięsie – i syczą sami sobie pod nosem, nalewając wodę sodową z syfonu. Inspektor policji dobywa z kieszeni pomalowaną na czerwono ping-pongową piłeczkę i oświadcza: „Tą kulą zabito pułkownika. Kaliber trzydzieści dwa” (L. Pijanowski). Błogosławieni niech będą recenzenci, którzy informują nie tylko o swoich odczuciach, ale i o kształcie widowiska! W teczce „Diabła na plebanii” znajduję jeszcze program teatralny: prostokąt papieru, z którego należało złożyć origami „piekło – niebo”, aby bawiąc się nim móc odczytać treść programu na poszczególnych ściankach. Wystarcza kartka papieru. No i pomysł…

Przedstawień dla młodzieży było w początkach teatralnej pracy ojca więcej. Wśród nich „Książę i żebrak” (1957). W programie – zgrzebnym, jeśli chodzi o jakość papieru – zupełnie nie zgrzebna, pełnowymiarowa gra planszowa na kanwie sztuki. W teczce nie ma recenzji, są za to piękne zdjęcia autorstwa Edwarda Hartwiga. Albo „Samotny biały żagiel” (1962) – tu również w programie gra planszowa, a w recenzjach rzecz bezcenna – opis reakcji publiczności: „Rzadko w której sztuce teatr oddziałuje na widza tak jak tu, różnorodną skalą doznań. Dzieci reagują znakomicie. Nie tylko podchwytują momenty humorystyczne. Tak samo odczuwają grozę chwil najtragiczniejszych. Na ich twarzach maluje się, w miarę rozwoju akcji, to współczucie, to oburzenie, to radość, to zaduma. Gdy Gawrik pokazuje Piotrusiowi, jak się gra na ziemi w guziki, cała widownia wstaje i wspina się na palce, aby dojrzeć, na czym gra polega” (I. Lubaszewska). Wyobrażam sobie tę widownię, złożoną z dzieci urodzonych około roku 1945, a więc dotkniętych skutkami wojny, o ile nie samą wojną. Czym dla nich był ten spektakl? Czym był dla nich teatr?

Albo teczka ze „Smokiem” Szwarca (1962): tutaj tylko jedno zdjęcie, za to są recenzje. Czytam o tym, jak wybrzmiewał wówczas tekst tej baśni dla dorosłych, tej „wielkiej metafory politycznej” (K. Beylin), o „tyrańskiej władzy Smoka i spustoszeniach, jakie wywołał w duszach ludzkich poddanych” (Jaszcz). Ale chciałabym wiedzieć, jak konkretnie wyglądała „strona bajkowa obrazów”, o której piszą recenzenci? W jaki sposób grającemu Smoka Józefowi Nalberczakowi „udało się połączyć grozę na niby z realistycznym ukazaniem moralnego potwora” tracącego kolejne głowy? Przypominam sobie, że wiele lat później, jako dziekan Wydziału Reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej, ojciec zaproponował do programu tego wydziału nowy przedmiot. Przedmiot ten był zatytułowany „Cuda w teatrze”.

Inne teczki pozwalają stworzyć wyobrażenie nie tylko o widowiskach i reakcjach publiczności, lecz również o tym, jak układała się współpraca ojca z ludźmi, którzy znaleźli się pod jego opieką reżyserską. Znajduję kolorową laurkę (a właściwie ogromną „laurę”): „Drogiemu i Kochanemu Reżyserowi, Janowi Kulczyńskiemu, z okazji wystawienia Mazepy Juliusza Słowackiego w Państwowym Teatrze Ziemi Pomorskiej w Toruniu. Dnia 27 lipca 1958. Zespół artystyczny, pomocniczy, techniczny”. Pod tym tekstem gęsto od podpisów, jest ich kilkadziesiąt. Co się zadziało w Toruniu, dlaczego ojciec stał się „drogim i kochanym reżyserem” dla całego zespołu – nie tylko artystycznego, ale też pomocniczego i technicznego? Nie wiem, ale myślę, że może ujawnił wtedy w Toruniu te cechy swojej osobowości, które i dla mnie czyniły go drogimi i kochanym.

Inna teczka, inny spektakl, o wiele późniejszy: „Mąż przeznaczenia” przygotowany ze studentami Wydziału Reżyserii jesienią 2014 roku. Ostatni w jego życiu. Po pokazie ojciec znalazł w kieszeni marynarki taki liścik: „Szanowny Panie Profesorze! W imieniu całego I roku Reżyserii pragniemy podziękować Panu za kropkę intonacyjną, za komunikaty przymiotnikowe, za okoliczności, zadania aktorskie, za to, że jeśli ma być w prawo, to najpierw musi być w lewo, za cytaty z Sienkiewicza, za anegdoty o Franciszku Starowieyskim, za czujność reżyserską, za dbałość o aktora i wiedzę, że nie interesują go nasze rozmyślania. Serdeczności! Całujemy Pana za to…”.

Archiwum ojca przekażę Instytutowi Teatralnemu. Może stanie się jedną z cegiełek budujących pamięć o historii polskiego teatru. Dla mnie odkrywanie tego archiwum było radosną, kolorową podróżą w głąb czasu. Pod prąd.

Źródło:

Materiał nadesłany

Sprawdź także