„Spin Doktor” Beau Willimona w reż. Grzegorza Krawczyka w Teatrze Miejskim w Gliwicach. Pisze Katarzyna Szelągowska.
„Spin Doktor” w reżyserii Grzegorza Krawczyka wystawiony przez Teatr Miejski w Gliwicach reklamowany jest jako polityczny thriller. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to ukłon teatru w kierunku upodobań współczesnego widza, ukształtowanego przez netflixopodobne platformówki produkujące seriale pokroju „House of Cards”, „The Thick of It”, „Political Animals”, „Stan gry”, „Rząd”, „Fauda” czy „Zamach stanu” itp.
Akcja spektaklu rozgrywa się zaledwie dobę przed finałem kampanii wyborczej senatora Meringa - możemy więc jak w soczewce obserwować wszystko, do czego przywykliśmy śledząc wymienione powyżej produkcje: młodego pijarowego gwiazdora Maxa Majera (świetny Mariusz Galilejczyk), czyli tytułowego spin doktora, rzecznika kampanii wyborczej; zdolną do wszystkiego kobietę-bluszcz, niebezpiecznie uwodzicielską Lenę Lencz (Jolanta Olszewska), pracującą „dla tych po drugiej stronie barykady”; kombinacje i cyniczne gierki Frantza Berga (Dariusz Niebudek). A wszystko przebiega w napiętej atmosferze korporacyjnej, bezkompromisowej, nie dopuszczającej najmniejszego potknięcia walki. Kiedy wydaje się już, że zawarte przez bohaterów sojusze i porozumienia pociągną akcję w określonym kierunku, następuje zwrot, ktoś okazuje się zdrajcą, donosicielem lub zwykłym koniunkturalistą, szukającym bezpiecznego przyczółku, w jakim będzie mógł przetrwać do następnej kampanii, do kolejnego rozdania. Przedstawienie wymaga więc skupienia, uważnego śledzenia akcji, a przede wszystkim słuchania dialogów będących motorem spektaklu.
Scenografia stanowi umiejętne połączenie bezczasowego uniwersum z subtelnym nawiązaniem do lokalnej przestrzeni i tożsamości. Zejścia w lewą i prawą kulisę strzegą nieruchome złote lwy. Są nie tylko bezsprzecznym symbolem władzy, bogactwa i przepychu, ale mieszkańcom Gliwic trudno nie dostrzec w nich także analogii do innych Lwów: czuwającego i śpiącego, pięknych dziewiętnastowiecznych żeliwnych rzeźb, symboli tego śląskiego miasta, usytuowanych nieopodal siedziby tamtejszego muzeum i magistratu. Na scenie rozstawionych jest też kilka dużych nieforemnych brył, jakby wyciosanych z jasnoszarego marmuru bloków, na których dobrze układają się teatralne światła. Te scenograficzne monolity pozostają nieporuszone przez cały czas trwania spektaklu, pełniąc, w zależności od sytuacji, funkcje łóżka, ławki, stołu czy biurka, pozostawiając widzowi swobodę identyfikowania przestrzeni i miejsc, w jakich w danym momencie rozgrywa się akcja. Tył sceny zamykają trzy prostopadłościenne płaszczyzny - dwa boczne, betonowe pylony i środkowa, osadzona nieco głębiej szeroka pionowo żebrowana struktura. Wszystkie pełnią także funkcję ekranów, na których wyświetlane są projekcje: obrazy zgeometryzowanej, abstrakcyjnej metropolii, lub krótkie, dynamiczne wideoklipy z udziałem bohaterów. Podłoga pokryta czarną, lśniącą materią, odbijającą sceniczną rzeczywistość niczym lustro - być może nieświadome, jednak celne nawiązuje do kultowego serialu „Black mirror”, w którym przeglądały się traumy i szaleństwa naszej zagonionej do utraty tchu ponowoczesności.
Dialogi w gliwickiej realizacji nie są aż tak rozbudowane jak w oryginalnym tekście Beau Willimona, angielski tytuł sztuki „Farragut North”, przetłumaczonej i zaadaptowanej przez reżysera spektaklu nie tylko na potrzeby sceny, ale też polskich realiów. Utrzymanie tempa i dynamiki akcji wymagało odważnych decyzji - tekst oryginału został okrojony blisko o jedną trzecią, zmieniono nie tylko imiona, a w jednym przypadku płeć, bohaterów, ale także zredukowano ich liczbę (z ośmiu do sześciu), a całość oczyszczono z niezrozumiałych zawiłości i procedur charakterystycznych dla amerykańskich prawyborów. Dzięki takim zabiegom reżyserskim udało się uzyskać spójny, uniwersalny przekaz, w skondensowany sposób odsłaniający zakulisowe mechanizmy polityki, przedmiotowego, mechanistycznego traktowania ludzi, życia sprowadzonego do nieustannej gry, w której raz jest się graczem, raz pionkiem. Widzimy, jak w funkcjonujących w takich warunkach bohaterach stopniowo zanika postrzeganie siebie jako istot czujących, mających świadomość własnej wartości i podmiotowości. Wszystko, co o sobie myślą, jak się oceniają, pochodzi z zewnątrz, jest zależne wyłącznie od szybko zmieniających się warunków otoczenia. To nie może dobrze się skończyć. Porażkę na polu zawodowym utożsamiają z własną nieprzydatnością, bezwartościowością, utratą sensu życia, a nawet, w skrajnych przypadkach - z kresem istnienia, z klęską ostateczną. Dla nich każdy dzień jest kolejną rozgrywką o „być albo nie być”, niekończącym się zmaganiem, w którym sami sobie muszą udowadniać, że są cokolwiek warci.
Walorem tego interesującego spektaklu jest oszczędność zastosowanych środków - próżno tu szukać spektakularnych zmian scenografii, czy przyprawiających o zawrót głowy projekcji. Tych ostatnich jest ledwie kilka, krótkich w żaden sposób nie dominujących wizualnej strony widowiska. Dynamiczny dialog i precyzyjne aktorstwo stanowią zasadniczą materię przedstawienia. Nie jest to teatr metafor, baśniowych kostiumów, technikolorowych wizji, lecz konkretu. Bolesnego, kłującego w oczy, wystawiającego smutną, lecz trafną ocenę rzeczywistości – wykorzenionej, przepełnionej strachem przed utratą kontroli, nieustannym lękiem przed zagrożeniem oraz manipulacją. To lustro, w którym próżno szukamy radości. Majaczy w nim jedynie niepokojąca czarna pustka.