"Sinatra 100+" w reż. Jakuba Gąsowskiego i Grzegorza Kwietnia z Teatru Collegium Nobilium w Teatrze 6.piętro w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.
W odwiedzeniu świata boskiej poetyki swinga kryje się zaciekawienie innym rodzajem estetyki i wyobraźni niż ta dzisiejsza. Ta inna estetyka to inny sposób przeżywania świata. Za to zapatrzenie się wstecz jestem wam młodzi twórcy wdzięczny.
To przypomina bajkę. Muzyczny spektakl „Sinatra” zrobiony przez studentów Akademii Teatralnej w Warszawie, wystawiany początkowo w szkolnym teatrze Collegium Nobilium, zostaje „kupiony” przez prywatny Teatr 6. piętro. I zyskuje niezwykłą popularność, tłumy pchają się na niego także i w pandemii.
Rozmach, owacje…
Wreszcie i ja na tym byłem. Orkiestra Chopin University Big Band usadowiona na scenie przygrywa piosenkom młodych ludzi w stosownych strojach z epoki triumfów Franka Sinatry. Podczas przerwy można się napić Jima Beama w jednym z dwóch barów (jak przystało na scenę komercyjną), a nawet zabrać szklankę na widownię. Dodajmy, że ten burbon odgrywa pewną rolę w opowieści o Sinatrze.
A po spektaklu obowiązkowe owacje, euforia, publika wstaje z miejsc. Ludzie przed chwilę wybijający rytm nogami, albo palcami na oparciach foteli, są zachwyceni swingowymi standardami wykonywanymi na przemian po polsku, to znów po angielsku.
Byłem ostatnio kilka razy na muzycznych przedstawieniach wykonywanych przez młodzież aktorską. Efekt był zawsze taki sam: ludzie klaszczą na koniec bez opamiętania i oklaskami wymuszają na aktorach bisy. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że choć generalnie wolę dawny teatr od obecnego, profesjonalizm tych najnowszych roczników, kiedy przychodzi im śpiewać do muzyki, daje im lekką przewagę nad starszymi kolegami. A już na pewno nic się nie kończy, nic nie upada.
Pomysłodawcą i dobrym duchem „Sinatry” był młody aktor Jakub Gąsowski (syn duetu aktorskiego: Piotr Gąsowski i Hanna Śleszyńska). To on przygotował scenariusz, on wyreżyserował rzecz całą wraz z nieco starszym, świetnym aktorem Grzegorzem Kwietniem. I on jest jednym z siedmiorga wykonawców. Nic dziwnego, że otwiera spektakl jako konferansjer, zagaduje publikę, pyta i udziela odpowiedzi.
Co mu się udało, a co nie? Bez wątpienia mamy do czynienia z wiązanką porywających piosenek, wykonywanych bez większych wpadek, ba, z wdziękiem, błyskotliwie, inteligentnie. Bez wątpienia dajemy się wciągnąć w hedonistyczny klimat tamtych kilku epok, kiedy Frank Sinatra, charyzmatyczny piosenkarz włoskiego pochodzenia był królem amerykańskiej estrady. Bez wątpienia muzycy są profesjonalni, a ich szef Piotr Kostrzewa ma na dokładkę duszę showmana – chwilami staje się ósmym aktorem.
Nie mam pretensji o umowność scenek spajających te piosenki w jednolitą opowieść. Nie dostajemy tu jednego Sinatry: każdy z czterech aktorów gra go na zmianę, łącznie z konferansjerem Gąsowskim. Zarazem grają i oni i ich trzy koleżanki zastęp postaci towarzyszących Sinatrze: od jego rodziców, poprzez oddział towarzyszących mu kobiet po przyjaciół z którymi hulał w Las Vegas – Deana Martina i Sammy’ego Davisa. I tak może być, ba spektakl staje się dzięki temu bardziej lekki, dynamiczny, żartobliwy.
Kim był ten człowiek?
Co więc mnie rozczarowało, lub przynajmniej wzbudziło niedosyt? Pewna wątłość czy kruchość scenariusza. Długie życie muzyczne Sinatry (od lat 30. do 80., zmarł w 1996) mogło być pretekstem do odmalowania kulturowych przemian w Ameryce. Pierwszy przykład z brzegu: film „Stąd do wieczności” z 1953 roku, w którym zagrał jako aktor to ważny sygnał nowych prądów nurtujących USA. Migawki filmowe zaprezentowane na scenie pokazują to zdarzenie wyłącznie jako popkulturową konfekcję posuwającą do przodu karierę samego piosenkarza.
Długo trzeba było czekać na jakiś sygnał związków Sinatry z mafią. A przecież jako ulubiony artysta gangstera Sama Giancany był podobno pierwowzorem postaci Johny'ego Fontane’a w sławnej powieści Mario Puzo i w sławnym filmie Francisa Forda Coppoli „Ojciec chrzestny”. Dostajemy w końcu jedną żartobliwą scenkę, biorącą rzecz całą w nawias, ale też chyba dla niewtajemniczonych widzów mało czytelną. Dla mnie to za mało.
Jestem historykiem, ciekaw więc byłem, czy zostaną przedstawione związki Sinatry z politykami, z władzą. Pada parę zdań na temat jego przyjaznych relacji z Johnem Kennedym. To prawda, całe lata popierał demokratów. Ale potem uchodził za przyjaciela republikanina Ronalda Reagana , bywał w Białym Domu i za jego czasów. Brak o tym choćby wzmianki, zresztą tak naprawdę spójna narracja urywa się w latach 70.
Nie chodzi mi koniecznie o tęsknotę za politycznym traktatem. Po prostu to jeden z przykładów braku odpowiedzi na pytanie: jakim był człowiekiem. Prawda, bronił Murzynów w Las Vegas, prawda, chętnie parał się dobroczynnością. I prawda, miał zastęp kobiet. Ale jaka jest prawda o nim? Czym się kierował w życiu? Możemy nie mieć na scenie jednej twarzy i jednej sylwetki Sinatry? Ale dlaczego nie spróbować odpowiedzieć na pytanie, kim w rzeczywistości był?
Radość życia, ciekawość przeszłości
Tak naprawdę jest on tu traktowany głównie jako nośnik piosenek, czasem dostarczyciel błahych przeważnie anegdot. Z entuzjazmu na widowni wniosłem, że to całkiem sporo, zwłaszcza że siła tamtej muzyki broni się sama. Nie jestem specjalnym znawcą jego twórczości, a przecież rozpoznaję: “My Way”, “Fly Me to The Moon”, “Strangers in the Nights”, “New York New York”, “Something Stupid”, “Witchcraft”, “That’s Life”, “Moon River”. Prawie wszystkich mogliśmy wysłuchać w Teatrze 6 Piętro.
Jeszcze słów kilka o perfekcji wykonania. Panie: Anna Grochowska, Kamila Najduk, Paulina Pytlak markują obecność w życiu Sinatry jego żon i kobiet (Nancy Barbato, Ava Gardner, Mia Farrow) , ale przede wszystkim śpiewają i robią to pięknie. Czasem występują jako komentatorki rozmaitych sytuacji. Panowie: Jakub Gąsowski, Krzysztof Godlewski, Juliusz Godzina, Maciej Marcin Tomaszewski, mają na swoim koncie więcej etiudek aktorskich. Skontrastowani fizycznie, są zbiorowym Sinatrą, i są jego protagonistami. Można by rzec, stają się zbiorowym duchem jego epoki. Gdybyż jeszcze pozwolono im trochę bardziej pomocować się z psychiką artysty, z tajemnicami jego życia.
Z całej siódemki względnie dobrze znam Godlewskiego i Godzinę. Gąsowskiego widziałem kiedyś w dyplomowym spektaklu Collegium Nobilium. I bywam olśniony ich aktorską dojrzałością. Ale cała siódemka prezentuje tu idealnie równy poziom. I wnosi też coś więcej. Kiedy patrzyłem na nich, jak bisowali bożonarodzeniową piosenką, miałem poczucie, że dawno nie obserwowałem na scenie takiej spontaniczności i radości życia.
A w sięgnięciu właśnie po dorobek Sinatry widzę coś więcej. Tak jest zawsze kiedy ktoś decyduje się na muzyczne retro. To nie jest tylko muzealnictwo dźwięków. W odwiedzeniu świata boskiej poetyki swinga kryje się zaciekawienie innym rodzajem estetyki i wyobraźni niż ta dzisiejsza. Ta inna estetyka to inny sposób przeżywania świata, nie tylko opowiadania o nim – w tekście mówi się o strachu Sinatry przed nadciągającym rockiem. Dziś mamy już epokę postrockową.
To wizyta w świecie specyficznej, ale jednak poezji. Mogę ponarzekać na niedostatki fabularne tego było nie było musicalu. Ale za to zapatrzenie się wstecz jestem wam młodzi twórcy wdzięczny.