„Wady postawy” Ingrid Lausund w reż. Pawła Aignera w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.
Paweł Aigner wrócił na stare śmieci, choć po prawdzie stwierdzenie to jest nieco krzywdzące dla Teatru Ochoty, a nie taka przyświecała mi intencja. Swego czasu, o czym najstarsi warszawscy górale już nie pamiętają, występował on na deskach tego stołecznego teatru. Teraz powrócił doń jako reżyser biorąc się za bary ze sztuką, którą czuje najlepiej, czyli komedią. Komedią, jak to ma w zwyczaju, żywiołową, szybką i pędzącą na złamanie karku. Tym razem jednak nie kostiumową klasyką czy włoską dell arte, lecz całkowicie absurdalną tragifarsą, thrillerem psychologicznym czerpiącym z niemieckich brutalistów, miejscami bliższym horrorowi i to porządnej klasy B. Tekst Ingrid Lausund pod pięknie brzmiącym oryginalnym tytułem „Bandscheibenvorfall” wystawiono jako „Wady postawy” radując mą duszę tą słowną zabawą.
Bowiem postawa bohaterów wadami stoi. A właściwie leży, głównie z powodu braku kręgosłupa. Zarówno moralnego, etycznego, czy jakiegokolwiek innego. Lądujemy w samym środku świata korporacji, brutalnego mikrokosmosu zawiści, kopania dołów i permanentnego wyścigu szczurów. Cel jest jeden – wspiąć się po trupach jak najwyżej i uzyskać uznanie w oczach dyrektora, tutejszego pana i władcy wzywającego podwładnych do gabinetu intensywnym dźwiękiem dzwonka. Teatralny „The Office”? Nic bardziej mylnego. Humor Lausund bliższy jest grotesce grupy Monty Pythona, albo wizji biura z piętra 7 i pół, do którego chodził John Cusack w filmie „Być jak John Malkovitch” – absurd goni tu absurd, a śmiech budzą raczej nietypowe sytuacje, zachowania i reakcje postaci, niż skrzący się finezją dowcip. W biurowym bagnie wykreowanym z diabelskim poczuciem humoru przez Lausund nie ma żadnych zasad, reguł czy norm. Pracownicy patrzą na siebie wilkiem, pragną wygryźć konkurencję, a brak ludzkich odruchów i zezwierzęcenie daje o sobie znać dość dosłownie. Jednocześnie gładkimi słówkami i fałszywymi uśmiechami pudrują oni istnienie pozytywnych relacji. Ale znacznie częściej nie gryzą się w język. Fantastycznie wypada scena, gdy dwoje korpoludków rozmawia o wspólnym projekcie wypowiadając na głos kołaczące im się w głowach myśli. „Dobiorę Ci się do dupy” i „załatwię cię” przeplata się z „jestem zachwycona” i „to wspaniała wiadomość” tak naturalnie, jak kawa z papierosem podczas przerwy na lunch.
Skupieni na rozwoju kariery i drodze na szczyt akceptują wszystko, co dzieje się w firmie – szefa-sadystę, atmosferę paranoi, przemoc, permanentny stres i zawoalowaną wrogość współpracowników. Pozbawieni własnego „ja”, poniżeni i stłamszeni brną ślepo dalej bez żadnej refleksji. A nawet jeśli jakaś się pojawia, na wszystko potrafią znaleźć wyjaśnienie i usprawiedliwienie. Nawet na wyłaniające się po wizycie w gabinecie dyrektora noże w plecach, tasaki w czaszkach czy urwane głowy. Trochę ich żal, czasem chciałoby się kopnąć kogoś mocniej w cztery litery, ale to ich świat, z którego nie potrafią, a może nie chcą się wyrwać. W końcu są też wrogami dla samych siebie. Gorzko doświadczeni w dzieciństwie, zakompleksieni, niepewni i pozbawieni wiary we własne możliwości. Prawdziwe wnętrze ujawniają w pełnych ekspresji monologach, gdzie podejmują próbę walki o własną podmiotowość, o ludzką twarz, ale tylko po to, by przesłonić ją kolejnymi fałszywymi maskami biurowego koszmaru. W finale pojawia się cień nadziei, zarys porozumienia, choć powstałego w imię zasady, iż wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. A może to tylko niedoścignione marzenie?
Na scenie pięcioro młodych aktorów, których Paweł Aigner niemiłosiernie przegonił. Postawił przed nimi trudne wyzwania aktorskie, dał szansę się wyżyć i wyszaleć, a jednocześnie pilnował trzymania w ryzach precyzji i koronkowego układu sztuki. Zaimponowała mi Aleksandra Tokarczyk w roli Schmitt, zimna, na pozór pewna siebie, z lekkością nurzająca się w meandrach korporacyjnej rzeczywistości, z językiem ostrym jak brzytwa i spojrzeniem niosącym ze sobą w zależności od potrzeb pogardę, niedowierzanie lub litość. Fenomenalnie zagrała trudne, bo powtarzane w kółko te same kwestie, różnicując ich odcienie i barwy, z łatwością i naturalnością żonglowała słownym ping-pongiem, a wraz z Piotrem Kuleszą stworzyła brawurowy duet w jednoczesnych, potęgowanych stresem monologach o idealnej wizycie w gabinecie szefa. Hufschmidt Kuleszy to postać chyba najbardziej tragiczna, spętana łańcuchami trudnego dzieciństwa, które na zawsze odcisnęło piętno na życiu dorosłego człowieka. Pojawiające się w szafie przygadujące duchy rodziców bawią, ale i przerażają nieludzko złośliwymi komentarzami. Może stąd tyle w nim (skądinąd świetnie zagranej) agresji, może stąd marzenia o aniołach i filozofowanie o filiżance herbaty, może dlatego nie wie, kim naprawdę jest? Maciej Walter jako Kruse próbuje bezkonfliktowo przejść przez życie. Przymilny, układny i grzeczny chłopak staje się szybko biurową ofiarą, celem słownych, a wkrótce i fizycznych ataków. Każdy z nich jednak przyjmuje z pokorą, a nawet w pewien sposób usprawiedliwia, choć przecież widać po nim cierpienie i rosnący bunt. Absurd stał się w utalentowanych aktorskich rękach Waltera ucieleśnieniem bezdennej rozpaczy jego bohatera, przejmującą ucieczką przed samym sobą w kolejne maski, za którymi rośnie nienawiść do ludzi i świata. Kristensen, znakomicie sportretowana przez Barbarę Liberek, bez wątpienia ma posłuch, głównie nie dopuszczając innych do głosu. Konfrontuje rozmówców z przestrzenią osobistą i swoimi uczuciami, nie ma czasu na cipu-cipu gadki-szmatki, wali więc prosto z mostu i składa rzeczowe, głównie seksualne propozycje. W końcu jest boska, kobieco potrząsa głową i pragnie jedynie bliskości. Wewnątrz stanowi jednak pustą potrzaskaną skorupę, która nie ma już nawet chęci być naprawiana i sama torpeduje własne marzenia. „Nie chcę się już do czegoś nadawać”. Bolesne. Piotr Gadomski wciela się udanie w Kretzky’ego, firmowego śmieszka-heheszka sypiącego z rękawa kawałami, gagami i anegdotkami przeplatanymi kolejnymi nalewanymi kawami. A jednak i on nie ma pojęcia kim jest, na każdym kroku uważa, by nie odsłonić emocjonalnej gardy i nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Mimo iż czuje się jak „zbiornik na odpady psychicznego łajna”, tkwi po uszy w korporacyjnym szambie, a podejmowane próby wydostania się na wolność są żenująco nieskuteczne. Ucieczka w dowcipkowanie jest jego sposobem na przetrwanie. Kiedy życia nie bierze się serio, całe otaczające go bestialstwo nie ma znaczenia.
Scenografia Magdaleny Gajewskiej udanie wpisuje się w koncept powszechnego absurdu. Zróżnicowane faktury ścian, przeplatanie marmurów pilśniowymi płytami, groteskowa „kolumna odreagowywania”, drzwi do toalety rodem z PRL-owskich bloków i postawne odrzwia dyrektorskiego gabinetu tworzą iście oszałamiający misz-masz. Pretensje mam tylko do kostiumów dwojga aktorów – zmuszanie ich do noszenia swetrów na małej i słabo wentylowanej sali Teatru Ochoty przy tej intensywności gry to niemal tortura. Chyba że projektantka wpisała się tym samym w tematykę spektaklu i zrobiła to z pełną premedytacją wręczając merynosy ze słodkim uśmiechem i po cichu wynosząc wodę z garderoby. To co innego.
Na scenie Teatru Ochoty zagościł prawdziwy thriller korporacyjny, zjadliwy, mrożący krew w żyłach i przy okazji prześmieszny. „Wady postawy” porażają, ale i bawią absurdem, zagrane są z młodzieńczą werwą i pazurem oraz perfekcyjnie ułożone reżysersko. A drugie dno wali mnie intensywnie po głowie pytając po jaką cholerę pracuję drugi dzień z rzędu po 16 godzin i siedzę nad tekstem do 2 w nocy. Jutro się zastanowię. Może.