Straszewskiego 22 - ten adres w Krakowie znają wszyscy mający cokolwiek wspólnego z teatrem - Akademia Sztuk Teatralnych imienia Stanisława Wyspiańskiego. Kilka dni przed spotkaniem z rektor Dorotą Segdą rozmawiałem z Anną Dymną, wieloletnim pedagogiem uczelni. Usłyszałem: „Nie wiem, jak Dorocie to się udaje, ale jest znakomitą rektorką, najlepszą szefową w najtrudniejszym czasie. Ciągle coś się sypie, wali. Polityka, przemiany obyczajowe, artystyczne, a Dorota działa mądrze i rozważnie".
Kierując się do rektorskiego gabinetu, mijam powiększone fotografie z wydarzenia, które przeszło do historii uczelni. Siedemdziesięciolecie Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Jubileuszowe, jednorazowe wystawienie „Wesela” Wyspiańskiego w inscenizacji Segdy, ze scenografią Barbary Hanickiej i z muzyką Stanisława Radwana. Zagrali w tym Weselu prawie wszyscy, dawni i najnowsi absolwenci, pedagodzy uczelni ze studentami - wśród nich Tadeusz Huk, Anna Dymna, Tomasz Kot, Maja Ostaszewska, Magdalena Cielecka, Anna Seniuk, Joanna Kulig, Dorota Segda, Roma Gąsiorowska, Edward Linde-Lubaszenko, Tomasz Schuchardt, Jerzy Trela, Jan Frycz, Jan Nowicki, Jerzy Stuhr, Marian Dziędziel, Jacek Poniedziałek, Magdalena Popławska, Dorota Pomykała, Anna Radwan, Marzena Trybała, Grażyna Barszczewska, Anna Polony, Maja Komorowska, Izabela Olszewska, Bartosz Bielenia, Olgierd Łukaszewicz, Jan Peszek, Krzysztof Giobisz i wielu innych. Taka obsada, takie święto.
Dorota Segda: „Dzwoniłam do każdego z osobna, pertraktowałam, zależało mi, żeby było nas jak najwięcej. W sumie w wydarzeniu wzięło udział kilkuset artystów. Relacja na żywo z naszego Wesela była transmitowana do trzech innych dużych sal, gdzie również byli aktorzy, nasi absolwenci czy obecni studenci. Do dzisiaj nasze Wesele obejrzało kilkadziesiąt tysięcy widzów, bo wciąż jest dostępne w Internecie".
W gabinecie profesor Segdy zwracają uwagę prace Stanisława Wejmana i Anny Sobol-Wejman, wybitnych krakowskich grafików.
„To moi bliscy przyjaciele, kocham ich jako ludzi i jako artystów - tłumaczy. - Zobacz, to grafika Ani „Kropla drąży skałę”; ta kropla to kobiety, które zmieniały świat. Papusza, siostra Chmielewska..., tyle ich jest!".
Obok rektorskiego biurka zwraca uwagę piękna fotografia Ewy Lassek.
„Pani Profesor nigdy mnie nie uczyła. Szkoda, bo była legendarną wykładowczynią, ale w Starym Teatrze miałam szczęście z nią grywać. Kiedy odeszła, miałam dwadzieścia cztery lata, ale czuję z nią bliskość. Regularnie odwiedzam jej grób na cmentarzu Salwatorskim. Ciągnie mnie tam. Zdjęcie otrzymałam po Krzysztofie Globiszu, prorektorze naszej uczelni, Krzysiu miał tę fotografię u siebie, w gabinecie, została mi po nim, ale i dla mnie również stała się ważna. Trochę talizman".
Dalej, nagrody aktorskie Doroty Segdy, jeden z „Ludwików" („Nie przywiązuję do tego wielkiej wagi, nie eksponuję, większość nagród jest w domu, leży za kanapą"), zdecydowanie więcej entuzjazmu wykazuje Dorota, prezentując cudem ocaloną torbę uszytą z teatralnego banera. Na torbie fotografie gwiazd Starego Teatru: Doroty Segdy, Anny Dymnej, Jerzego Treli, Anny Polony ze spektaklu Król umiera, czyli ceremonie. „Nie noszę, bo zaraz by się zniszczyła, a to jest bodaj jedyny egzemplarz".
Kiedy na prośbę studentów zdecydowała się podjąć wyzwanie i objąć stanowisko rektora, nie sądziła, że będzie to aż tak trudne, skomplikowane. Kto mógł wtedy przewidzieć
pandemię, wojnę, akcję #MeToo, gwałtowne przemiany światopoglądowe i artystyczne, kryzysy polityczne i mentalne.
„Patrzę na fotografie z jubileuszowego Wesela i wydaje mi się, jakby to wydarzenie odbyło się nie pięć, a wiele lat temu. Tyle się zmieniło, nie zawsze na lepsze. Ilość problemów, z którymi przez siedem lat pełnienia funkcji rektora musiałam się zmagać, przewyższyła chyba te z wcześniejszych siedemdziesięciu lat w dziejach uczelni. To wszystko wymagało wielkiej siły, prawdę mówiąc nie podejrzewałam, że ją w sobie mam. Wielkie problemy finansowe, zmiana rządów, polityka i traktowanie szkolnictwa artystycznego przez władze państwowe, zrewolucjonizowanie kilku wydziałów, sprawa #MeToo. Musiałam podjąć kilka stanowczych ruchów, trudnych decyzji personalnych, i to na długo przed pojawieniem się tego tematu w przestrzeni medialnej, co wiązało się także z zerwaniem paru przyjaźni. Wielu to rozdrażniło, rozzłościło, czemu dawali i dają wyraz w licznych komunikatach. Nie jestem jednak dziewczynką do bicia. Stwardniałam. Przez trzydzieści pięć lat pracy w teatrze nie spotkała mnie nawet setna część hejtu, jaki wylał się na mnie w ramach walki z przemocą w szkołach teatralnych. Na mnie, czyli kobietę, która stawiła jej czoło! Ze strony frustratów, hien dziennikarskich i agresywnych wojowniczek o »dobrą zmianę«. To było, to jest trudne, ale wytrzymałam. Do tego pandemia, niemal dwa lata pracy bez przerwy w formie online. Trzeba było się przyzwyczaić, przystosować do tego, że nie będzie już tylko miło. Problemy są codziennością, ale przyjemności i satysfakcji jest o wiele więcej".
Łukasz Maciejewski: Wspomniałaś o mowie nienawiści, która wylała się na ciebie przy okazji podejmowania decyzji rektorskich. Jak się przed tym bronić?
Dorota Segda: Sama nie czytam takich rzeczy w Internecie, ale nie zawsze udaje się abstrahować od nieżyczliwych wypowiedzi. Ktoś przeczyta, doniesie, opowie. To nieprzyjemne, ale we mnie paradoksalnie wzmaga siłę. Złość, poczucie niesprawiedliwości przekuwam w działanie. Satysfakcja wynikająca z tego, co udało się zrobić, jest tak wielka, że spuszczam zasłonę miłosierdzia.
*
Dorota Segda to Kraków i tylko Kraków. Wprawdzie w latach 1997-2000 była aktorką Teatru Narodowego w Warszawie, gdzie zachwycała w spektaklach w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego na podstawie sztuk Stanisława Wyspiańskiego (była między innymi Joanną w „Nocy listopadowej”, Joasem w „Sędziach” czy „Rachelą” w Weselu), gościnnie grała w Teatrze Bagatela, w Teatrze Scena STU, a także w Och-Teatrze i na Szóstym Piętrze w Warszawie, ale zawsze wracała pod jedyny właściwy adres - do Krakowa i do Starego Teatru.
„Lubię Warszawę, ale nie chciałabym tam zamieszkać. A z teatralnym Krakowem jest tak, że chociaż większość rzeczy zagrałam w Starym Teatrze, udusiłabym się, gdybym pracowała tylko tam. Cieszę się, że dane mi było pracować w różnych teatrach, poznawać rozmaite miejsca. Zmienność, ruch, różnorodność mnie napędzają, ale nigdy nie było mi żal, że nie przeniosłam się na stałe do Warszawy. Taka była moja decyzja. Nawet kiedy przyjęłam etat w Teatrze Narodowym dla Jerzego Grzegorzewskiego, nie wyprowadziłam się z Krakowa. I w ogóle tej decyzji nie żałuję. Czasami oczywiście czuję maleńki żal, że muszę dojeżdżać pociągami na zdjęcia czy plany filmowe (kiedyś często, ostatnio niestety rzadko), bo to dosyć uciążliwe, a koledzy po prostu wstają i idą sobie na plan, co przy moich obowiązkach byłoby przydatne, ale szybko mi przechodzi. Myślę, że nie pasowałabym do Warszawy i innych miast - już nie. Kiedyś w Krakowie nagrywaliśmy mnóstwo Teatrów Telewizji, to nas satysfakcjonowało, dawało stały kontakt z kamerą i z dobrą literaturą, to oczywiście czas przeszły, zwłaszcza przy obecnych władzach TVP, ale mam poczucie, że nagrałam się wtedy sporo, nie musiałam jeździć do Warszawy, wpasowywać się do obowiązujących wzorców. Mnie to męczy. Nie znoszę, kiedy robią mi zdjęcia na premierach i pytają, kto mi uszył sukienkę. W Krakowie tego nie ma. Po premierze w teatrze idziemy z kolegami na wino, cieszymy się we własnym gronie albo trochę martwimy, jeżeli premiera nie poszła najlepiej, ale nigdy nie wiąże się to z koniecznością, z obowiązkiem pokazywania się, bywania, krygowania. Nie potrafiłabym funkcjonować w taki sposób".
Kiedyś rozmawiałem z Martą Nieradkewicz, znakomitą aktorka przede wszystkim filmową, która przez kilka lat należała do zespołu Starego Teatru. Marta opowiadała mi, że pracując również w innych miastach, niezależnie, czy był to teatr w Bydgoszczy czy TR Warszawa, nie spotkała się z podobną zespołowością, jak w Krakowie, w „Starym". Po spektaklach zespól aktorski długo nie rozchodzi się do domów, rozmawiacie o przedstawieniu, o sztuce. To jest już unikatowe.
- Spotykamy się, być może nie tak często jak kiedyś, ale ten nasz zwyczaj wciąż obowiązuje. Lubimy siebie nawzajem. Zwłaszcza po „Pannach z Wilka” w reżyserii Agnieszki Glińskiej, zawsze idziemy razem na pizzunię. Panny i chłopcy. Ten nasz cudowny Krakówek - pomimo swojej zatęchłości, rozplotkowania, mieszczańskiej energii - ma również wspaniałe cechy, dla których chce się tutaj ciągle wracać.
Mówisz o zespole „Starego", to jest ważne. Ten zespół wciąż ma wielką moc.
Przychodzą do nas młodzi absolwenci. Mówią, że praca w Starym Teatrze była największym marzeniem. Widzę, jak pięknie nam, starszym, towarzyszą. Chcą się uczyć, mają w sobie ten rodzaj szacunku, który obserwowałam w moim pokoleniu. To się nie zmienia. Jestem z nich dumna! Pracując nad Jenny wOperze za trzy grosze Brechta w reżyserii Ersana Mondtaga, a tam jest duża, wielopokoleniowa obsada, przypomniałam sobie młodziutką Dorotkę, którą przyjmowała do zespołu Ania Dymna. Na czwartym roku studiów zagrałam w „Płatonowie” Czechowa - grałam Saszę. W garderobie siedziałam razem z Anią Dymną. Uczyła mnie, pamiętam, jak się malować, ja wtedy nawet rzęs nie potrafiłam sobie zrobić.
I to wszystko, mam wrażenie, trwa. „Stary" to zespół, a zespół to nasza największa siła. I mam poczucie, że jako zespół przetrwaliśmy najgorsze. To najważniejsze. Każdy teatr musi mieć kapitana, a w „Starym" dyrektorzy zmieniali się ostatnio zdecydowanie zbyt często. Jako Rada Artystyczna przez kilka sezonów walczyliśmy o zachowanie rangi tego miejsca. Podejmowaliśmy trudne decyzje uczeni doświadczeniem chociażby Teatru Polskiego we Wrocławiu, szukaliśmy porozumienia, to było trudne, chwilami karkołomne, nie mogło jednak trwać bez końca. Aktorzy chcą grać, pracować, a nie zajmować się podejmowaniem decyzji administracyjnych i repertuarowych. Na szczęście, kiedy biorę udział w spektaklach takich jak Strasznie śmieszne... w reżyserii Ewy Kaim, czuję, że to wciąż wspaniałe miejsce. Mój teatr.
*
Zielona Góra, festiwal filmowy, w sali Uniwersytetu Zielonogórskiego Dorota Segda, gość festiwalu, czyta wiersze Norwida. Nie piszę: „recytuje Norwida", bo to było coś innego. Pierwszy raz miałem poczucie, że wszystko rozumiem, każdą frazę. Że to jest mi bliskie, a poezja, dotąd wydająca się hermetyczna i skomplikowana, naraz jawi się jako trafiająca w sedno. Prosto w serce.
- Niedawno w Krakowie, na zakupach, zaczepiła mnie pewna pani. Jestem przygotowana na takie reakcje. Z reguły dotyczą miłych komplementów skupiających się na mojej pracy w telewizji, w kinie albo wypowiedzi publicznych. Tymczasem ta pani podziękowała mi za poezję właśnie. Za wiersze Norwida czytane przeze mnie w klasztorze Cystersów w Mogiłę.
Niedawno z grupą studentów analizowałam „Ziemię jałową” Eliota. Piekielnie trudny tekst, a jednak studenci uznali go za własny i fascynujący, mówili go po swojemu, przepięknie. Takie sytuacje cieszą mnie najbardziej na świecie.
Dzisiaj omawialiśmy „Promethidiona” Norwida. „Kształtem Miłości Piękno jest". Mając w sobie ów „cień boskości", a to obowiązuje w każdej niemal religii, musimy piękno stale w sobie odszukiwać. Wtedy mamy moc stwarzania. To oznacza wysiłek, sporo kosztuje. I o tym mówi „Promethidion”. Chcę uświadamiać młodym ludziom, że Norwid i jemu podobni są dla nich. To wcale nie jest za trudne, zbyt hermetyczne, nie do przejścia. Tylko trzeba włożyć wysiłek, żeby zrozumieć. Używając ich języka, u Norwida mówi się po bandziorsku, nie na kolanach, ale z brudnymi rękami przy samej ziemi. Poezja z trzewi, z serca. Kiedy to odkryją, zapamiętają na zawsze".
Jesteś królową interpretacji poezji w mieście poetów i pisarzy. Pamiętam, zdarzyło się to wiele razy, że w lanie Wanda albo Pod Baranami, na premierach Allena czy Antonioniego, incognito przychodzili do kina Wisława Szymborska i Czesław Miłosz, na Rynku ciągle spotykałem Sławomira Mrożka - jego żona, pani Susana, prowadziła wtedy restaurację, a Mrożek przechadzał się po Rynku. A jeszcze Stanisław Lem, Adam Zagajewski, Ewa Lipska, Marcin Świetlicki. W jednym mieście, w tym samym czasie. „I nikt nie wierzył, że staje się już".
- Z Wisławą Szymborską spotykałam się na wieczorkach u Joanny i Jurka Illgów, odwoziłam panią Wisławę do domu, dowcipkowała, przynosiła nam prezenciki wykombinowane dla każdego z osobna. Cudowna osoba, znałam również wspaniałego Adama Zagajewskiego. Poeci, pisarze, ale także reżyserzy, twórcy, kreacje.
Wracamy do „Starego": z braku miejsca wymienię tylko kilka ról. Zagrałaś Albertynkę w „Operetce” Gombrowicza w reżyserii Tadeusza Bradeckiego, Ofelię w „Hamlecie” Szekspira w reżyserii Andrzeja Wajdy, Mańkę w Gombrowiczowskim „Ślubie” reżyserowanym przez Jerzego Jarockiego, Hermie w „Śnie nocy letniej” Szekspira w reżyserii Rudolfa Zioło, u Jarockiego także Salomeę w „Śnie srebrnym Salomei” Słowackiego, Małgorzatę w „Fauście” Goethego, Julię w spektaklu „Król umiera, czyli ceremonie Ionesco” w reżyserii Piotra Cieplaka, u Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego - Katherine Switzer w „Triumfie woli”, Barbarę Niechcic w „nie-boskiej komedii. WSZYSTKO POWIEM BOGU!”, w „Roku z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej” i „Jeńczynie”, a u Agnieszki Glińskiej - Julcię w „Pannach z Wilka” Iwaszkiewicza. Już tylko lista wymienionych przeze mnie nazwisk reżyserskich robi wrażenie, a co tytuł, to wydarzenie. Jarocki, Grzegorzewski, Wajda, Bradecki, Zioło, Prus, Wojtyszko, Fiedor, Nazar, Grabowski, Cieplak, Miśkiewicz, Borczuch, Klata, Faruga, Strzępka, Glińska. Poza Swinarskim, z którym nie mogłaś pracować, są tutaj prawie wszyscy.
- Swinarskiego nie mogłam spotkać, kiedy trafiłam do Starego Teatru, nie żył od kilkunastu lat, ale jego duch w zespole był tak silny, że czułam się tak, jakbym naprawdę była jego aktorką. Był wtedy z nami jeszcze Jurek Radziwiłowicz, oczywiście Jerzy Trela, Anna Polony czy Elżbieta Karkoszka. Oni przekazali mi ten dar. Pokoleniową ciągłość. To się też łączy z odpowiedzialnością, bo teraz ja czuję, że powinnam opowiadać o tym studentom, najmłodszym kolegom, kim byli, kim są artyści, których wymieniłeś, i dlaczego nie wolno o ich dokonaniach zapominać. Z Jarockim rozumiałam się poprzez słowo, on przez słowo właśnie docierał do istoty, co mnie, miłośniczce poezji, było zawsze bliskie. No i dzięki Jarockiemu zagrałam Małgorzatę w „Fauście”. Było w niej wszystko - niewinność i czystość dziecka, pierwsze zauroczenie i wielka, głęboka namiętność, która w konsekwencji prowadzi do zbrodni, na skraj rozpaczy. Ale pomimo wszystko Małgorzata zachowała w sobie czystość. Bóg jej wybaczył.
*
W kinie miałaś świetny start: „Faustyna” Łukaszewicza, „Tato” Ślesickiego, „Tylko strach” Sass, a jeszcze znakomity, nagrodzony w Cannes, węgierski film „Mój wiek XX” w reżyserii Ildikó Enyedi. Kino nie zapomniało wprawdzie o tobie, co jakiś czas pojawiasz się na dużym ekranie, ale to raczej mniejsze role.
- Zauważalne, ale mniejsze - w „Ataku paniki” Maślony czy w „Szczęściu świata” Rosy. W 1996 roku otrzymałam od miesięcznika „Film" Złotą Kaczkę dla najlepszej aktorki filmowej. Zagrałam wtedy w kilku filmach równocześnie, to były duże, skrajnie różne, ale świetnie przyjęte role. Z jednej strony, siostra Faustyna Kowalska, z drugiej, niezrównoważona psychicznie młoda matka z Taty Ślesickiego. Wydawało mi się, że wszystko dopiero się zacznie, nie sądziłam, że właśnie się powolutku kończy. Po tej nagrodzie przez wiele lat nie otrzymałam żadnej ciekawej propozycji zagrania w fabule. Ani jednej. Parę razy usłyszałam, że nie jestem angażowana do kina, bo jestem z Krakowa i nie mam czasu. To niesprawiedliwe. Robię wprawdzie wiele rzeczy, ale wszystko dałoby się pogodzić. To się na szczęście zmienia. Młodzi reżyserzy, jak Paweł Maślona, znają mnie z teatru, inny debiutant, Tadeusz Kabicz, wymarzył sobie mnie w etiudzie, nie mogłam wtedy zagrać, po roku zaproponował mi piękną rolę w telewizyjnej Teatrotece - w widowisku „Królowa boazerii”.
W audiobookach będących adaptacjami retro-kryminalnego cyklu Maryli Szymiczkowej (pod tym pseudonimem ukrywają się Piotr Tarczyński i Jacek Dehnel) brawurowo wcielasz się w postać Profesorowej Zofii Szczupaczyńskiej.
- Cudowna skończona mieszczka. Dumna, że jest profesorową. W pierwszym tomie, „Tajemnice Domu Helclów”, który właśnie nagrywałam, jest mowa o otwarciu Teatru Słowackiego, a w czwartym tomie, „Złoty róg”, o słynnym weselu w Bronowicach. Cała historia Krakowa przełomu wieków. Nagrywając opowieści o Zofii Szczupaczyńskiej, bawiąc się i ciesząc tą lekturą, zdaję sobie.sprawę, jaki ten nasz Kraków mimo wszystko jest niezmienny. Śmiejemy się z tego, ale w gruncie rzeczy bardzo lubimy. Jest nasz, to jest nasze. Szczupaczyńska, idąc na Planty, powiada, że wybiera się na »Plantacje«. Poza Plantacjami nie wypada się pokazać. Z dzieciństwa pamiętam, że sąsiad do mojego taty zwracał się per „panie magistrze", chociaż tato nie był farmaceutą. Mój mąż Stanisław Radwan śmiał się, że skoro do mnie - jako rektorki - zwracają się: „magnificencjo", on będzie „magnifikant".
No właśnie, Stanisław Radwan. W gronie artystów, ale przede wszystkim ludzi, którzy wywarli i wywierają nadal wpływ na Dorotę Segdę, nie może zabraknąć tego nazwiska. Wszyscy kochają Stanisława Radwana. I trochę ci tego Stasia zazdrościmy.
- Zakochałam się w Stanisławie, kiedy nie był już dyrektorem Starego Teatru, ale długo jeszcze nie potrafiłam zwracać się do niego inaczej, niż „Panie dyrektorze". Niemal dochodziło do sytuacji, kiedy mówiłam: „Panie dyrektorze, kocham pana". Podobnie było w stosunku do Jurka Treli, długo nie mogłam pozbyć się nawyku mówienia do Jerzego „Panie rektorze". Staszek kocha teatr i kocha ludzi. Artystów, to oczywiste, ale rangą jego osobowości był stosunek do zespołu techników, pracowników administracyjnych. Od krawca po gwiazdy. Przez wiele lat słyszałam od ekipy technicznej, żebym koniecznie pozdrowiła „Pana dyrektora".
Czy w domu również rozmawiacie o pracy, premierach?
- Taka rozmowa nie zaczyna się i nie kończy właściwie. Żyjemy tym cały czas. Budując rolę, nie można przestać o tym myśleć. Łączy nas jednak ze Stasiem miłość do tego, co kochamy naprawdę. Literatura, teatr, muzyka, kino, wspólnota poglądów. Życie z kimś takim jak Stanisław jest też niezwykle rozwijające. Nie wiem, czy jest ktoś, kto czyta więcej książek od Stanisława. Teraz, kiedy z powodów zdrowotnych mniej wychodzi z domu, mam wrażenie, że czyta dwadzieścia cztery godziny na dobę. I jest szczęśliwy.
*
Jedną z ostatnich premier z udziałem Doroty Segdy jest wystawiana na Nowej Scenie Starego Teatru sztuka „Strasznie śmieszne...” na motywach dramatu Freda Apkego w reżyserii Ewy Kaim.
Dorota Segda: „Traktuję spotkanie ze Zbyszkiem Kaletą i Ewą Kaim jako podarek od losu. Ta praca była wyjątkowa również dlatego, że budowaliśmy to razem. Na bazie pomysłu Ewy spektakl powstawał z dnia na dzień. Przygoda. To spektakl o czymś bardzo ważnym, o strategii przetrwania".
Ostatnie minuty przedstawienia. Bohaterka Segdy zaczyna monolog. A kiedy mówi Segda, tym swoim głosem; głosem, którego nie da się pomylić z żadnym innym, słucha się tego w przedziwnym napięciu. Modlitwa i zwierzenie bohaterki - i absolutne wyżyny aktorstwa. Grane subtelnie, delikatnie, a zarazem z taką siłą i pewnością racji, że na widowni czuje się nie tylko wspólnotę, ale i pełne współodczuwanie. Ona to my. To my, wy, oni. Ona to wszyscy. Ona, czyli Segda. Sen srebrny Doroty.