Z Markiem Chudzińskim, aktorem Teatru Rozrywki w Chorzowie, rozmawia Krzysztof Krzak w Teatrze Dla Wszystkich.
Rozmawiamy po prowadzonych przez Pana zajęciach dla potencjalnych kandydatów na aktorów. Czego młodzi ludzie nie wiedzą o tym zawodzie? I nie pytam o techniczną stronę tej profesji…
Myślę, że zawód aktora wiąże się z dość dużymi wyrzeczeniami, a czasem nawet z poświęceniem na przykład rodziny, z czego młodzi ludzie aspirujący do jego wykonywania nie do końca zdają sobie sprawę. Czasem musimy się zamknąć w czterech ścianach sami ze sobą i budować struktury postaci, którą mamy zagrać. Potrzebujemy na to przestrzeni i czasu. Mnie samego chyba to najbardziej zaskoczyło.
Jak Pan sądzi, czemu wciąż tyle osób marzy o tym trudnym i niepewnym zawodzie?
Można by odpowiedzieć słowami piosenki Staszka Soyki: „kariera, sławy blaski, oklaski…” Myślę, że chyba to pociąga młodych do tego zawodu, chęć zostania celebrytą, ale do tego akurat nie trzeba zostawać aktorem. A tak na poważnie: aktor ma w sobie pewną dozę ekshibicjonizmu i próżności, chcemy być oklaskiwani, dostrzegani, aprobowani, doceniani. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jakoś negatywnie. Pamiętajmy, że aktor na scenie nie tylko bryluje, ale również edukuje, wzrusza i prowokuje do refleksji…
A jak Pan doszedł do przekonania, że aktorstwo to jest to, co chce Pan robić w przyszłości?
Moja droga do aktorstwa była dość ciekawa, a zaczęła się w „zerówce”. Pierwszą sztuką, w której zagrałem była bajka „Żuraw i czapla”. Zagrałem oczywiście żurawia. Wtedy zakiełkowała moja miłość do sceny i do występów, także wokalnych. Później moje zainteresowania poezją odkryła moja nauczycielka języka polskiego z podstawówki, pani Zofia Kidzińska. I to ona jako pierwsza wysyłała mnie na konkursy recytatorskie, w których odnosiłem swoje pierwsze sukcesy. Potem trafiłem pod skrzydła instruktorek teatralnych, Elżbiety Baran i Urszuli Bilskiej z Miejskiego Centrum Kultury w Ostrowcu Świętokrzyskim. Należałem tam do grupy teatralnej, która odnosiła sukcesy m.in. na festiwalu amatorskich teatrów dziecięcych „Dziatwa” w Łodzi. Po liceum rozpocząłem studia w Akademii Górniczo–Hutniczej w Krakowie, ale nie zapomniałem o scenie. Na AGH śpiewałem i tańczyłem w zespole folklorystycznym Krakus. Śmieję się, że jestem inżynierem – aktorem. Do szkoły teatralnej trafiłem przypadkiem, choć zawsze chciałem tam studiować. Jedna z koleżanek z zespołu wiedząc, że gram na fortepianie, poprosiła mnie, bym jej akompaniował podczas egzaminów do PWST. Miały się one odbyć za dwa tygodnie. Zgodziłem się, ale coś mnie podkusiło, żeby dowiedzieć się, co trzeba przygotować na egzaminy. A ponieważ miałem wachlarz gotowych tekstów, które prezentowałem podczas różnych konkursów, kilku się douczyłem, przygotowałem piosenki i… w rezultacie koleżance nie zagrałem, a zagrałem sobie i znalazłem się w gronie studentów szkoły teatralnej. Myślę, że chyba od dzieciaka ta scena gdzieś tam była i mnie przywoływała.
W krakowskiej PWST pracował Pan pod opieką m.in. Jerzego Stuhra i Anny Polony. Jak Pan wspomina te spotkania z tymi wybitnymi postaciami polskiego teatru?
Z Anną Polony miałem zajęcia ze scen klasycznych, a z Jerzym Stuhrem robiłem dyplom („Wieczór Trzech Króli albo co chcecie” – przyp. KK). Obydwoje reprezentowali teatr, przez duże T. Miałem to ogromne szczęście, że mogłem pracować z takimi profesorami i poznać zupełnie inną strukturę teatru, inną stylistykę od tej, w której obecnie się poruszam. Nie twierdzę bynajmniej, że styl pracy przez nich prezentowany nie procentuje, przeciwnie: stanowi fundament pracy aktora. Postrzeganie i budowanie postaci, analizowanie scenariusza, czytanie między wierszami – to była fantastyczna nauka i praca.
Czy kończąc studia i mając już na koncie role w sztukach dramatycznych w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach czuł Pan, że to teatr muzyczny, musicalowy, jakim jest Teatr Rozrywki w Chorzowie jest Pana miejscem docelowym?
Do chorzowskiego teatru też trafiłem trochę przez przypadek. Zawsze lubiłem śpiewać i postanowiłem to połączyć. Teatr i śpiew. Miałem już wtedy zapewniony etat w kieleckim teatrze kierowanym wówczas przez Piotra Szczerskiego, ale zastanawiałem się, czy to jest to. Chciałem czegoś więcej, więc postanowiłem pojechać do Chorzowa na przesłuchania i tam już zostałem. Nigdy tego nie żałowałem i nie żałuję. Znalazłem swoje miejsce, sporo gram i mam chyba dość dobry odbiór u widzów…
… powiedzmy to wprost: jest Pan bardzo przez nich lubiany.
Tak mi się wydaje (śmiech). Mam kilka fajnych ról na swoim koncie, część z nich wciąż jeszcze gram. Jest to miejsce, w którym się spełniam. Nie wiem, czy będę tam cały czas, bo jak większość szukam nowych wyzwań. Mnie na przykład ciągnie „przygoda” reżysersko–produkcyjna, której zasmakowałem współreżyserując z kolegami z teatru „Dzieła wszystkie Szekspira (w nieco skróconej formie)”.
W Teatrze Rozrywki pracował Pan z takimi reżyserami, jak Magdalena Piekorz, Maciej Wojtyszko, Michał Znaniecki, Jacek Bończyk, Jakub Szydłowski… Z jakiego typu reżyserami pracuje się Panu najlepiej?
Tak jak my aktorzy jesteśmy różni, tak samo różni są reżyserzy… I żeby nasza współpraca przebiegała bez zarzutów, powinniśmy zmierzać w tym samym kierunku. Ja lubię pracować z reżyserami, którzy wiedzą, co mają zrobić, są przygotowani i przychodzą do teatru z konkretną wizją. Bywało czasami tak, że reżyser – ale żaden z wymienionych przez pana w pytaniu – błądził po omacku i to zespół ustawiał mu całe przedstawienie. Na szczęście to zdarza się bardzo rzadko. Cenię reżyserów, którzy przy własnej wizji spektaklu dają aktorowi przestrzeń na propozycje i współtworzenie. W końcu teatr polega na czerpaniu z ludzi i ich pomysłów. Nie jesteśmy, my aktorzy, przecież tylko odtwórcami czyjegoś pomysłu.
Która z zagranych dotychczas ról była najbardziej wymagająca?
Pamiętam moją sceniczną premierę na deskach Teatru Rozrywki. Wchodziłem w tytułową rolę kultowego musicalu „The Rocky Horror Show” na cztery ostatnie przedstawienia… To było dla mnie wielkie przeżycie, bo ten spektakl miał na widowni zawsze grono wiernych fanów, którzy doskonale znali ten spektakl, niektórzy byli na każdym przedstawieniu. To było dość stresującym, ale i ciekawym przeżyciem. Pamiętam jak koledzy powiedzieli mi tuż przed spektaklem, żebym się nie denerwował i że jak zapomnę tekstu, to widownia na pewno mi pomoże… Tak było na początku mojej pracy w Chorzowie, a ostatnio współtworzyliśmy z kolegą Jarkiem Czarneckim spektakl, w którym graliśmy dwóch, powiedzmy trochę nieładnie, „wariatów”. Najtrudniejsze w budowaniu tego przedstawienia było osiągnięcie ich prawdziwości. W projekcjach, które towarzyszą nam podczas spektaklu wystąpiły przecudowne dzieci zmagające się ze spektrum autyzmu. Praca z nimi była cennym doświadczeniem i to One otworzyły nam zupełnie nowe horyzonty postrzegania świata, co zaowocowało większą wiarygodnością naszych postaci. Udało nam się pokazać dzięki temu w krzywym zwierciadle, różne aspekty naszego życia: dzieciństwo, miłość, wolność, samotność czy dobrobyt.
Czy jest taka rola, którą chciałby Pan zagrać, niekoniecznie z gatunku musicalowego?
Nie, nie mam marzeń dotyczących konkretnych ról. Marzę o tym, żeby grać, być cały czas w formie, dostawać nowe wyzwania, pracować z ludźmi, którzy chcą robić teatr i mają z tego fun. Każda rola może okazać się ciekawa pod jakimś względem. Na przykład Magdalena Piekorz obsadziła mnie w roli Maxa, kolegi głównego bohatera/bohaterki w musicalu „Tootsie”. Nie za bardzo chciałem grać tę postać, bo czułem, że zostałem obsadzony trochę „po warunkach”, a ja od pewnego czasu lubię grać role, które są w kontrze do moich warunków, bo one dają mi większe możliwości i są wyzwaniem. Finalnie uwierzyłem Magdzie Piekorz, że można dać tej postaci więcej i powstała rola, która przynosi widzom wiele radości, a mnie przyjemność i satysfakcję grania, za co jestem Pani reżyser bardzo wdzięczny.
Często wraz z zespołem koncertuje Pan w różnych miejscach, śpiewając utwory poetyckie, choć nie tylko. Czym są dla Pana te koncerty?
Czy często? To nie do końca tak. Praca na etacie w teatrze znacznie ogranicza możliwości tego typu działań. Najczęściej odbywają się one kosztem naszego wolnego czasu, na przykład w wolne poniedziałki. I tu wracamy do tych poświęceń, od których zaczęliśmy naszą rozmowę (śmiech). Te koncerty są dla mnie odskocznią, spotkaniem z widzem, od którego w teatrze dzieli nas „czwarta ściana”. Ja uwielbiam taki bezpośredni kontakt z publicznością.
Nad czym pracuje Pan obecnie w teatrze?
Właśnie rozpoczęliśmy ze Zbyszkiem Stryjem próby do farsy Roya i Michaela Cooneyów „Rodzina Kerwoodów” znanej też pod tytułem „Tom, Dick i Harry”. Gram w niej jednego z braci. To pełna humoru i niespodziewanych zwrotów akcji komedia pomyłek. Premiera planowana jest na kwiecień tego roku, na którą serdecznie zapraszam.
A ja dziękuję za rozmowę.
Marek Chudziński – absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie (2006). Od 2007 roku aktor Teatru Rozrywki w Chorzowie, gdzie był m.in. Rockym w kultowym musicali „The Rocky Horror Show”, Piotrem w „Jesus Christ Superstar”, Fiedką w „Skrzypku na dachu”, Krzepickim w „Dyzmie”, Joe Gillesem w „Bulwarze zachodzącego słońca”. Obecnie na deskach macierzystego teatru można go oglądać w takich spektaklach, jak „Cabaret” (Ernst Ludwig), „Zakonnica w przebraniu” (Gliniarz), „Pinokio. Il grande musical” (Kot), „Koty” (Semaforro), „Tootsie” (Max”) i „Dzieła wszystkie Szekspira (w nieco skróconej wersji)”, które to przedstawienie współwyreżyserował z Magdaleną Wojtachą i Jakubem Wróblewskim. Niedawno pojawił się też gościnnie serialu TVP „Królowie” jako książę Michałuszka.
PS. Autor dziękuje Pani Annie Sokołowskiej z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Ostrowcu Świętokrzyskim i jej dyrektorowi Pawłowi Górniakowi za pomoc w realizacji wywiadu