Rafał Siwek: laureat międzynarodowych konkursów wokalnych. Regularnie występuje na najlepszych scenach operowych, w „Don Giovannim” wcieli się w rolę Komandora. Z Michałem Grotem rozmawia o współczesnej operze.
Michał Grot Jest pan specjalistą od ról Verdiowskich. Dlaczego Verdi?
Giuseppe Verdi był według mnie najgenialniejszym kompozytorem operowym. O ile inny wielki - Giacomo Puccini - wyraźnie preferował soprany i tenory, Verdi pisał również piękne, rozbudowane role dla mezzosopranów, barytonów i basów. Partie wokalne w operach Verdiego napisane są wygodnie dla głosu. Poza tym, dysponuję typowym basso verdiano, czyli basem verdiowskim, więc czuję się w jego rolach jak ryba w wodzie.
To efekt treningu czy z tym się człowiek rodzi?
Tego nie da się nauczyć. Można pracować nad techniką, stylem, ale basem trzeba się po prostu urodzić.
Jeśli chodzi o śpiew, jest pan wychowankiem tzw. szkoły bułgarskiej. Co to takiego?
W wieku 20 lat zacząłem jeździć na kursy mistrzowskie, najpierw do Alexandriny Milchevej, a potem do Kałudiego Kałudowa, który przygotował mnie do międzynarodowych konkursów, na których zdobyłem nagrody i do pierwszych występów scenicznych. Uczyłem się u niego przez kilka lat. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Do dziś się przyjaźnimy. Bułgaria wydała wielu wspaniałych basów: Boris Christoff, Nicolai Ghiaurov, Nicola Ghiuselev. Staram się czerpać z tej tradycji.
Jak się zaczęła pańska przygoda ze śpiewaniem?
Jako chłopiec dostałem się do chórów prowadzonych przez Edwarda Jozajtisa, gdzie szybko doceniono moje umiejętności. Po kilku latach będąc już w liceum, kolega z klasy, słysząc, że mam rzadko spotykany głos, namówił mnie, by spróbować sił i zdawać do Szkoły Muzycznej II stopnia przy ul. Miodowej w Warszawie. Gdy przyszedłem by złożyć dokumenty aplikacyjne, okazało się, że jest długo po terminie. Gdy jednak ówczesny kierownik sekcji wokalnej, Zdzisław Skwara usłyszał mój głos, poprosił, by przyjąć moje dokumenty. Pamiętam, że już wtedy pokazał mi arię, którą będę śpiewał na dyplomie.
Kto zaszczepił u pana miłość do opery?
Właściwie zaszczepiła się sama. Gdy zacząłem śpiewać w chórach chłopięcych, do naszej szkoły przyjechał z koncertem Bernard Ładysz. Wykonał arię Skołuby ze „Strasznego dworu". Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie i głęboko zapragnąłem zaśpiewać kiedyś w taki sposób.
Udało się?
Tak się magicznie złożyło, że w 2002 roku w czasie spektaklu „Strasznego Dworu", Bernard Ładysz obchodził jubileusz 80 urodzin i dyrektor Jacek Kaspszyk zaprosił mnie, bym wykonał właśnie partię Skołuby. Po zaśpiewaniu pierwszej zwrotki jubilat wyszedł zza zegara i drugą wykonaliśmy już razem. Było to bardzo symboliczne i ważne dla mnie przedstawienie.
Nie kusił pana repertuar popularny?
Moja mama namawiała mnie zawsze, bym skierował się w stronę rozrywki. Myślę jednak, że mój głos bardziej pasuje do śpiewu klasycznego. W rozrywce nie wykorzystałbym w pełni jego potencjału.
Śpiew to miłość czy sposób na życie?
Odpowiem w ten sposób: miłość do śpiewu spowodowała, że stał się moim zawodem i sposobem na życie. Tego nie da się oddzielić. Profesja artysty operowego to ciągłe wyjazdy, dziesiątki przelotów rocznie, zmiany mieszkań, hoteli, nieustanne przepakowywanie walizek, ale i rozłąka z rodziną, tygodniami niewidzenie dzieci. To, co państwo widzą na scenie, to czubek góry lodowej, który wiąże się z dziesiątkami wyrzeczeń, niedyspozycji, infekcji, tygodniami prób. Jednak jest to najpiękniejszy zawód na świecie.
Podkreśla pan, że Wiochy są obecne w pana życiu artystycznym od samego początku. Co panu dały Włochy?
Właśnie mija dwadzieścia lat od mojego włoskiego debiutu - „Requiem Verdiego" pod batutą Zubina Mehty, transmitowane przez wiele telewizji i utrwalone na DVD. We Włoszech występowałem w 29 miastach, we wszystkich najważniejszych teatrach: La Scala w Mediolanie, Opera Rzymska, Teatro San Carlo w Neapolu, Teatro Comunale w Bolonii, Maggio Musicale Fiorentino, Teatro Massimo w Palermo, Teatro Regio wTurynie i Teatro Regio w Parmie, aby wymienić tylko te najważniejsze. Szczególne miejsce zajmuje w moim dorobku największy festiwal operowy na świecie: Arena diVerona. Występowałem tam przez dziesięć sezonów, w ponad sześćdziesięciu spektaklach, nagrałem dwie płyty DVD z „Nabucco" i „Don Giovannim". W Italii miało miejsce większość moich debiutów. Poza wszystkim bardzo lubimy z rodziną spędzać czas we Włoszech, tamtejszą atmosferę, kulturę i kuchnię.
Częściej można usłyszeć pana za granicą niż w Polsce. Dlaczego zdecydował się pan na występ w Lublinie?
W tym roku nadrabiam wieloletnie zaległości w polskich występach. Bardzo ucieszyło mnie zaproszenie z Opery Lubelskiej. Od samego początku powstania nowej opery mocno kibicuję działaniom pani dyrektor Kamili Lendzion. Uważam, że to znakomita inicjatywa, którą należy wspierać. Uniwersyteckie miasto, jakim jest Lublin, zasługuje na teatr operowy. Poza tym cieszę się na spotkanie z młodym, utalentowanym dyrygentem Vincentem Kozlovskym.
Wystąpi pan w roli Komandora. Czy jest to wymagająca rola?
Komandor to rola, którą wykonywałem około stu razy, m.in. na wspomnianym festiwalu Arena di Verona w inscenizacji Franco Zeffirellego, w Bayerische Staatsoper w Monachium, Opernhaus w Zurychu, Operze Królewskiej w Brukseli, Amsterdamie, czy Edynburgu. Choćby z tego powodu mam do niej sentyment. Choć Komandor śpiewa tylko na początku i w końcówce opery, to wymaga to potężnego, ciemnego i dostojnego brzmienia.
Współpracował pan już kiedyś z reżyserem, Wojciechem Adamczykiem?
Nie miałem jeszcze przyjemności, ale słyszałem wiele pozytywnych opinii na jego temat. Sądząc po jego twórczości telewizyjnej, jest świetnym reżyserem i człowiekiem o dużym poczuciu humoru.
Z którymi reżyserami i dyrygentami lubi Pan współpracować?
Przede wszystkim z takimi, którzy mają spójną wizję dzieła. Cenię Clausa Gutha, z którym pracowaliśmy m.in. nad rolą Henryka VIII w Lohengrinie i Sparafucile w „Rigoletto" w Operze Paryskiej, Hugo de Anę, z którym śpiewałem mojego pierwszego Filipa II w „Don Carlosie" w Teatro Regio wTurynie i Ramfisa w „Aidzie" w Teatro Real w Madrycie, Arnaud Bernarda, autora pięknego „Nabucco" na Arena diVerona. Z polskich Marka Weissa i świętej pamięci Ryszarda Peryta których mogę nazwać moimi pierwszymi i największymi nauczycielami pracy na scenie, Michała Znanieckiego i Waldemara Zawodzińskiego. Bardzo chciałbym kiedyś pracować też z Anną Wieczur, która jest autorką wielu wspaniałych inscenizacji. Wśród dyrygentów bardzo miło wspominam pracę z Lorinem Maazelem, Zubinem Mehtą, Kiriłem Petrenką i Danielem Orenem. W Polsce bardzo cenię współpracę z Jackiem Kaspszykiem, Patrickiem Fournillier i Piotrem Sułkowskim.
Widownia we Włoszech, czy Hiszpanii potrafi okazywać swoją dezaprobatę poprzez buczenie. Spotkał się pan z taką reakcją?
Ja nie miałem takich doświadczeń. Wiem natomiast o sytuacji, która miała miejsce w Teatro Regio w Parmie, gdy w roli znalazły się dwie znane śpiewaczki, których nazwisk przez grzeczność nie wspomnę. Premierę śpiewała jednak primadonna spoza Italii. Mimo znakomitego występu, została wybuczana przez publiczność wierną Włoszce.
Która publiczność jest najbardziej żywiołowa? Gdzie pan najbardziej lubi występować? Zapewne włoska, a szczególnie ta z Parmy. Moim ukochanym miejscem pozostaje jednak Arena di Verona. Panuje tam niespotykana nigdzie indziej atmosfera. Jest niesamowitym przeżyciem wyjść na scenę, gdy piętnaście tysięcy ludzi na widowni na początku spektaklu zapala małe świeczki. Widownia zjeżdża się z całego świata, a część odwiedza festiwal corocznie. Niezmiennie lubię też powracać do Opery Narodowej w Warszawie. To mój artystyczny dom, gdzie stawiałem swoje pierwsze kroki i mam wierną, wspaniałą publiczność.
Czym się różni publiczność polska od włoskiej albo niemieckiej?
Jak wspomnieliśmy, publiczność wioska jest bardziej żywiołowa niż polska czy niemiecka. W Niemczech jest ponad sto teatrów operowych, we Włoszech kilkadziesiąt i dziesiątki festiwali. U nas trzynaście. We Włoszech i w Niemczech jest wieloletnia tradycja słuchania muzyki klasycznej, ale również amatorskiego jej wykonywania. Niestety dzięki temu są to publiczności bardziej wyrobione, osłuchane. Dzięki takim inicjatywom jak nowo powstała Opera Lubelska, ta sytuacja ma szansę się zmienić również w naszym kraju.
Na temat opery mamy dużo stereotypów. Choćby taki, że śpiewak musi być słusznej postury, stoi w miejscu, no i że jest nudno. Czy opera - jako widowisko - ewoluuje?
Tak, teatr operowy przeszedł wiele zmian. W pierwszej połowie XX w. był to teatr, gdzie najważniejszą rolę grali wielcy śpiewacy: Enrico Caruso, Beniamino Gili, a potem Maria Callas, czy Franco Corelli. Gdzieś w latach sześćdziesiątych prym zaczęli wieść wielcy dyrygenci - Herbert von Karajan, Claudio Abbado, Lorin Maazel, a później Riccardo Muti. Teraz jest czas reżyserów, którzy mają największy wpływ na ostateczny kształt operowych przedstawień. Reżyserzy również często współdecydują o obsadach. Dlatego też większą wagę przykładają do wyglądu śpiewaków, którzy mają fizycznie odpowiadać ich wizjom. Duży wpływ na to mają również transmisje spektakli na żywo w kinach, gdzie artyści są pokazywani na zbliżeniach. Trudno w takich warunkach pięćdziesięcioletniej śpiewaczce grać młodziutką Mimi w Cyganerii, czy stuczterdziestokilogramowemu tenorowi amanta.
Odczuwa pan oznaki popularności?
Chyba najbardziej w Japonii, gdzie melomani robili sobie ze mną zdjęcie przed spektaklem, a po nim przychodzili z wydrukowanym i prosili o autograf. Miłe jest też na festiwalu Arena di Verona, gdzie publika siedząca w kilkudziesięciu restauracjach na Piazza Bra i jedząca już kolację, po spektaklu oklaskuje przechodzących solistów. Bardzo milą sytuację miałem kiedyś wracając z córką po spektaklach w Monachium. Szef pokładu rozpoznał mnie i zaprosił do biznes klasy. Gdy przechodziłem z ostatniego rzędu, który zawsze wybieram w samolocie, by nikt nie kaszlał mi za głową, powitał mnie na pokładzie przez intercom.
Większość swojego czasu spędza pan w podróżach. Jak udaje się panu połączyć to z życiem rodzinnym?
Gdy zaczynałem moją karierę, a moje dzieci były jeszcze bardzo małe, starałem się podróżować z całą rodziną. Spędzaliśmy ponad połowę roku poza granicami Polski, szczególnie we Włoszech. Dzięki temu moje dzieci spędziły w sumie ponad dwa lata we Włoszech, kilka miesięcy w Paryżu, kilka w Madrycie, odwiedziły większość państw europejskich, Japonię i Stany Zjednoczone. Sytuacja ta zmieniła się, gdy poszły do szkoły. Zacząłem wtedy wracać do domu w każdej wolnej chwili. W rekordowym 2019 roku odbyłem 110 przelotów samolotem. Daje to obraz mojego trybu życia. Dzięki temu byłem w stanie przeżywać z nimi najważniejsze chwile w ich życiu, mimo że często kosztowało mnie to infekcje, czy zmęczenie na spektaklach. Myślę, że per saldo opłaciło się: syn studiuje na Rice University w Houston, starsza córka na LSE w Londynie, a młodsza jest w świetnym liceum i w Szkole Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich.
Ile czasu zajmuje panu przygotowanie się do roli?
To zależy od wielkości roli, języka w jakim jest napisana i trudności muzycznych. Gdy jest to partia Terezjasza w „Królu Edypie" Strawińskiego, to wystarczy tydzień, a gdy Król „Henryk VIII" w Lohengrinie, gdzie trzeba dużo pracować nad warstwą tekstową, to kilka miesięcy. Chyba najdłużej pracowałem nad Borysem Godunowem. Czytałem o rosyjskich carach, o życiu samego Borysa, bardzo dużo słuchałem starych wykonań, studiowałem partyturę. To rola, z którą byłem kilka lat zanim zaśpiewałem ją na scenie.
Która rola jest pańskim marzeniem?
Każdy bas marzy o zaśpiewaniu dwóch ról: Filipa II w „Don Carlosie" i „Borysa Godunowa". Pierwszą z nich zacząłem śpiewać w wieku 31 lat, kolejną w wieku 41 lat. Jest jednak jeszcze jeden bohater, w którego chciałbym się wcielić. To rycerz posępnego oblicza, tytułowy Don Kichot z opery Julesa Masseneta.
A jakiej muzyki słucha pan na co dzień?
Bardzo różnej. Od klasyki, jazzu, przez Stevie Wondera, Raya Charlesa, Metallicę, Dire Straits, Queen po Wysockiego, Młynarskiego i Grechutę.
„Don Giovanni" to opera w dwóch aktach, skomponowana przez Wolfganga Amadeusza Mozarta z librettem Lorenzo Da Ponte na podstawie sztuki Moliera Don Juan. W lubelskiej premierze w rolę Komandora wcieli się Rafał Siwek, który jest jednym z największych współczesnych śpiewaków operowych śpiewających basem. Przedstawienie wyreżyseruje znany reżyser, Wojciech Adamczyk, reżyser teatralny i telewizyjny, twórca takich seriali jak: „Ranczo" czy „Dziewczyny ze Lwowa". Dwukrotnie nagradzany „Złotą Maską" za reżyserię. Za stronę muzyczną przedstawienia odpowiada Vincent Kozlovsky, uznany dyrygent oraz kierownik muzyczny Opery Lubelskiej. Lubelską premierę zaplanowano na sobotę, 25 stycznia, o godzinie 18. Kolejne spektakle: 26 stycznia o 18 oraz 6 i 7 marca o godzinie 18. Bilety do nabycia online na stronie Opery Lubelskiej.