„Memling, czyli historia końca świata” Agaty Dudy-Gracz w reż. autorki w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Wiesław Kowalski w „Teatrze dla Wszystkich".
„Sąd Ostateczny” Memlinga to dzieło monumentalne, które od wieków przyciąga uwagę — zarówno precyzją kompozycji, jak i chłodnym, niemal klinicznym spojrzeniem na losy zbawionych i potępionych. Agata Duda Gracz nie tyle adaptuje to malarskie arcydzieło na scenę, co wchodzi w jego tkankę emocjonalną, przepisując je na język teatru totalnego: ekspresyjnego, zmysłowego, prowokującego.
Scena Duża Teatru Wybrzeże zamienia się w ożywiony tryptyk — jego układ zostaje przywołany nie tylko wizualnie, ale także dramaturgicznie. Przedstawienie otwiera się z perspektywy publiczności jako uczestników „końca świata”: oto jesteśmy współczesnymi postaciami tego sądu, podglądani przez sześciu Jezusów, ustawionych centralnie jak figury z malarskiego centrum. Już ten gest — mnożenie Mesjaszy — sygnalizuje ironiczny, autotematyczny ton spektaklu, który nie zamierza hołdować sztuce Memlinga w duchu muzealnym.
Narracja osnuta jest wokół postaci Hugona van der Goesa (znakomity Marcin Miodek) — konkurenta Memlinga (nieco bezbarwny Michał Jaros) i jednej z najbardziej intrygujących postaci późnego gotyku. W ujęciu Dudy Gracz to on staje się medium, przez które świat „Sądu Ostatecznego” zostaje zrekonstruowany — nie jako ilustracja życia wiecznego, ale jako rozpaczliwy, nieuporządkowany, czasem groteskowy zapis ludzkiej kondycji. Hugo, na granicy szaleństwa i mistycznego widzenia, chłonie obrazy i dźwięki, będąc jednocześnie świadkiem, ofiarą i sędzią.
Ten rozedrgany świat ożywiają figury jak z obrazów – nagie, wystylizowane, często z groteskowo podkreśloną cielesnością, która może razić lub śmieszyć, ale nie zostawia obojętnym. Przestrzeń sceniczna, a zwłaszcza plan tylny, wykorzystywana jest w pełni, tworząc ruchomą instalację sceniczną — żywy fresk, w którym ciało aktora jest tworzywem plastycznym. Każda scena jest kompozycją: świetlną, kostiumową, przestrzenną.
Plastyka spektaklu, w której Duda Gracz jest mistrzynią, osiąga tu swoje apogeum. Malarskość nie jest jedynie cytatem, ale stanowi właściwy język przedstawienia. Znakomicie rozpisana choreografia ruchu scenicznego – przypominająca momentami liturgiczny rytuał, kiedy indziej groteskę – wyprowadza spektakl z ram inscenizacji linearnej. Kolejne sceny – jak kolejne warstwy obrazu – ukazują nie tyle rozwój fabularny, ile rozpad formy i sensów, podkreślając, że znajdujemy się raczej w umyśle bohatera niż w realistycznej rzeczywistości historycznej.
Aktorzy odnajdują się w tej konwencji z niezwykłą precyzją. Wybuchowe sceny zbiorowe, partie śpiewane (Maja Kleszcz i Wojtek Krzak tworzą świetny, „anielski” duet), jak i kameralne momenty liryczne — wszystko zagrane jest z zaangażowaniem, sceniczną świadomością i wyczuciem formy. Warto zwrócić uwagę na Dorotę Androsz (Matka Dymfna), Justynę Bartoszewicz (służąca Cateriny), Małgorzatę Brajner (Historyczka Sztuki), postaci Katarzyny Dałek oraz Grzegorza Gzyla jako przeora Thomasa — każda z tych ról wnosi do spektaklu element zarówno dramaturgiczny, jak i formalny.
W warstwie kompozycyjnej i inscenizacyjnej „Memling…” to spektakl bliski idei Gesamtkunstwerku. Duda-Gracz tworzy teatr, który obejmuje całą widownię — zarówno fizycznie (bo publiczność jest wciągnięta w narrację), jak i emocjonalnie. Reżyserka nie ucieka przed śmiechem — to jedno z najbardziej autoironicznych i pełnych dystansu przedstawień w jej dorobku. Śmiech bywa tu bolesny, gorzki, ale i oczyszczający — jak po seansie groteski boskiej.
Dramaturgia podporządkowana jest tu plastyce i rytuałowi, nie klasycznemu rozwojowi fabuły. Dla niektórych widzów może to być wyzwaniem, dla innych — odkryciem. Spektakl nie udaje, że opowiada o powstaniu obrazu. Zamiast tego portretuje nasze współczesne sądy — te, które wymierzamy sobie nawzajem i sobie samym. Z pomocą groteski, nagości, świętokradztwa i prześmiewczości, Duda Gracz mówi o braku współczucia, miłości i przebaczenia w świecie — tym dawnym i tym dzisiejszym.
„Memling, czyli historia końca świata” to nie tyle opowieść o obrazie, co o naszej bezbronności wobec końca — jednostkowego, zbiorowego, symbolicznego. To teatr, który pokazuje, że forma może być treścią, a sąd — nie tyle ostateczny, co ciągły i nieskończony.