„Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć" Jarosława Murawskiego w reż. Marcina Libera w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Warto czytać ten tekst, a nie tylko oglądać krakowskie przedstawienie Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć; praca w Komisji Artystycznej Konkursu daje nam tę miłą możliwość, zwykłemu widzowi niedostępną. Jarosław Murawski napisał coś w rodzaju poematu scenicznego. Do wypowiedzenia, wyrzucenia z siebie przez aktora, może nawet tylko jednego, monologującego – ale i do samodzielnego czytania też. Przy czym to nie jest wypowiedź tytułowego bohatera. Gada raczej, jak to dobrze nazwać, plebejska nadświadomość? Nie powiem chłopska, czy ludowa, bo te kategorie upiornie się wyświechtały w machinalnym, bezrefleksyjnym nadużywaniu. Słyszymy plebejski wkurw na „Wersal”, na okrągłe maniery, kryjące pod prawidłową budową zdań interesiki, obłudę, samouwielbienie – no i słabość, słabość nade wszystko. Plebejską bezczelność niebojącą się ostrych sądów – cóż z tego, że krzykną „skandal”? I tak krzykną. Więc bezczelność, wartą czegoś, rzecz jasna, o tyle, o ile trafia w sedno. Ale i z drugiej strony, nie oszukujmy się, zwykłe, wulgarne chamstwo. Tyle że świadome siebie, świadome grania własną szczerością, ale też przede wszystkim czystą siłą: bo i co nam zrobicie? Może w tym tekst Murawskiego najmocniej odróżnia się od dzisiejszych niezliczonych ludowych historii Polski, które w znakomitej większości są, żeby nie wiem jak autorzy stawali na głowie, paternalistycznym pochylaniem się nad krzywdzonymi warstwami społecznymi. Podmiot gadający w sztuce o Lepperze nie żąda ani współczucia, ani sprawiedliwości, ani równouprawnienia. Niczego nie żąda, wszystko bierze sam – w mowie stuprocentowo skutecznie, a w czynie, jak się da. „Ino te ciarachy tworde, trza by stoć i walić w mordę” – oj, jak dobrze słychać tu pana wójta Czepca.
Tylko że Błażej Czepiec z Wesela nie stał się Wincentym Witosem. Nie awansował z bronowickiej karczmy do rządowych gabinetów. W tym sensie krakowski Lepper, i tekst, i przedstawienie, zatrzymuje się na początku drogi w opisaniu tego osobowego fenomenu, który tak niedawno obserwowaliśmy. Nie próbuje uchwycić w jakimś scenicznym skrócie epopei buntownika z podkoszalińskich post-pegeerów w roboczym podkoszulku i z grzywką opadającą na oczy, który, protestując i warcholąc, testując – wzorem wszelkich ludowych watażków – granice prawa i tolerancji państwa, wszedł, wybijając futrynę, na salony. Po czym założył dopasowany garnitur, zmienił fryzurę na nobliwą, poszedł do solarium, by zamaskować wyłażące na facjatę rumieńce – i został eurodeputowanym, posłem, wicemarszałkiem Sejmu, wicepremierem. Tajne policje montowały przeciw niemu pracowitą prowokację – taki się zrobił uwierający. Po czym upadł. Gwałtownie, jak to bywa z takimi karierami. Skończył śmiercią samobójczą, której charakter wielu podaje w wątpliwość – tak bardzo nie pasuje do tej sylwetki. A uczestnicy polityki generalnie wystawiają mu niezłe świadectwo, chwalą bystrość, chłonność, instynkt i łatwość uczenia się. Może niekoniecznie cnoty – ale cóż mają one do roboty w życiu publicznym?
To jest wciąż wielki temat na spektakl, powieść, film. Przedstawienie w Teatrze im. Słowackiego tak naprawdę go nie podejmuje – jak i nie dźwignęły go wcześniej takie widowiska, jak Jędrek czyli urządzimy wam dożynki Marcina Kąckiego i Anety Groszyńskiej z Bałtyckiego Teatru w Koszalinie (2022), a wcześniej Tu Wersalu nie będzie! Piotra Grzymisławskiego i Marty Keil w reżyserii Libańczyka Rabiha Mroué (Polski, Bydgoszcz, 2016). Wersalu nie ma już dawno; Jarosław Murawski nawet się nie ogląda na maniery Geremków i Mazowieckich rozjechane Lepperowskimi traktorami i żyjące tylko w sentymentach niepoprawnych dziadersów. Woli pokpiwać sobie i chyba ma rację z chłopskich synów, którzy tak błyskawicznie i wzorowo wtopili się w Kraków, że dziś szczerze i naturalnie łza wzruszenia kręci im się w oku przy witrażach u Franciszkanów. Aktorzy stają przed pierwszym rzędem Małopolskiego Ogrodu Sztuk, żądają zbiorowych, chóralnych przeprosin za lata pańszczyźnianej niewoli (pod groźbą użycia wideł), bawią się zmieszaniem podwawelskich mieszczan, ale i sloganowością swoich żądań przecież też. Wzdychają z cicha, że miło by było znaleźć jakieś rozsądne miejsce między chłopomanią a chamofobią.
Marcin Liber rozpisał scenariusz swojego niejednokrotnego dramaturgicznego współpracownika na ośmioosobowy ansambl, układając zbiorowe granie, niemal bez żadnych osobnych solówek. Zespołowość potęgował jeszcze pomysł plastyczny Mirka Kaczmarka wykorzystującego znak partii Leppera, krawat w białoczerwone paski, jako klucz do całego obrazu scenicznego. Wszystko tu jest na białoczerwono, co oczywiście z miejsca uniformizuje i uchóralnia aktorów. Inscenizator dołożył też parę chwytów widowiskowych, rozrzedzających samo mówienie: spektakl zaczyna się procesyjnym wniesieniem monstrualnej świni i podwieszeniem jej na haku nad sceną. Mamy też pod koniec drugą podwieszaną sekwencję: słomiane strachy na wróble poubierane w garnitury zawisają na stryczkach; mocny znak, za którym jednak nie idą dalsze konsekwencje. W horyzoncie plebejskiej nadświadomości naprawdę nie ma na to przestrzeni.
Inscenizacyjno-aktorskie ucieleśnienie tekstu nieuchronnie ściąga spektakl w rejony kabaretu i jest to kabaret inteligentny. Nie bez powodu w ostatnich scenach na głowach wszystkich wykonawców pojawiają się czapki Stańczyka. W białoczerwone paski, a jakże. Ostro brzmią songi zespołu Nagrobki; muzycy sami też włączają się w akcję sceniczną. Celne są takie chwyty, jak manewry Polską (ułożony na scenicznej podłodze mapowy zarys ojczyzny jest czymś w rodzaju kojca; można go pospołu unieść i przenieść, tylko gdzie? Na południe? Na północ?) bądź uroczyste czytanie Konstytucji z brzmiącym w tle tak zwanym „nokturnem Pendolino”, Nokturnem Es-dur, op. 9 nr 2 Chopina puszczanym na okrągło w najdroższym polskim pociągu. Sekwencją wyjętą za to z jakiejkolwiek kabaretowości jest prefiguracja #MeToo, czyli historia kobiety szukającej zatrudnienia w Lepperowskiej Samoobronie i otrzymującej jednoznaczną propozycję pracy za seks. Magdalena Osińska leży w owym korycie o kształcie Rzeczpospolitej przysypana piaskiem i dramatycznie usiłuje wykrzyczeć swą relacją, a kohorta partyjnych mężczyzn stoi wokół i przerywa jej po każdym słowie, pogardliwie i bezwzględnie. Raczej nikt się nie uśmiecha.
Chociaż gdy na koniec padnie z ust jednego z aktorów pamiętna Lepperowa kpina „Czy w ogóle można zgwałcić prostytutkę”, pół widowni dystyngowanego Krakowa zarży zdrowym śmiechem. I tak to jest z tym Wersalem, wśród ruin którego przyszło nam żyć, tylko czy aby na pewno on kiedykolwiek tutaj stał?