W Polsce zbyt łatwo usprawiedliwiamy mistrza przemocowca. Zwlekamy z ujawnieniem smutnej prawdy o nim, bo przecież ogólnie zrobił tak wiele dobrego - mówi Alina Czyżewska, aktorka i aktywistka Watchdog Polska.
W październiku „Gazeta Wyborcza" opublikowała tekst Witolda Mrozka „Mobbing i molestowanie w Gardzienicach". Znalazła się w nim relacja Mariany Sadovskiej, aktorki, która przez dziesięć lat była w zespole teatru Gardzienice. To znany w Europie ośrodek teatru alternatywnego z siedzibą pod Lublinem. Sadovska opowiedziała o przemocy psychicznej i fizycznej oraz ograniczaniu wolności, których doświadczyć miała ze strony dyrektora teatru, reżysera Włodzimierza Staniewskiego. Pojawiły się również wypowiedzi innych kobiet, które zgłosiły się do „Wyborczej", m.in.: dramaturżki Joanny Wichowskiej, radnej i publicystki Agaty Diduszko-Zyglewskiej oraz reżyserki Agnieszki Błońskiej. W ich wypowiedziach pojawiły się te same elementy, a u Wichowskiej także propozycje seksualne składane jej przez dyrektora, gdy była jego podwładną. Po tych artykułach prasowych prokuratura wszczęła śledztwo i ustala, czy w ośrodku „Gardzienice" dochodziło do zdarzeń opisywanych w prasie. Działania kontrolne prowadzi też Urząd Marszałkowski w Lublinie. Podobny skandal wybuchł w krakowskim środowisku teatralnym. O mobbing i molestowanie oskarżono publicznie Henryka S., byłego już dyrektora Teatru Bagatela. Prokuratura zakończyła właśnie postępowanie, oskarżając go o naruszenia praw pracowniczych i wykorzystanie stanowiska do nadużyć seksualnych. Sprawa wyszła na jaw w listopadzie ubiegłego roku, kiedy dziewięć aktorek krakowskiej sceny oskarżyło S. o stosowanie przemocy. - To lata upokorzeń. Ale wreszcie odważyłyśmy się powiedzieć o tym głośno - mówiły kobiety. Przez lata miały znosić obściskiwanie, dotykanie, przytulanie, lizanie po szyi, klepanie w pośladki, wciskanie języka do ucha. Dyrektor miał krzywdzić pracownice przez ostatnich 10 lat Zawiadomienie do prokuratury złożył też wtedy prezydent miasta Jacek Majchrowski. Za te czyny grozi kara pozbawienia wolności do lat trzech. Henryk S. nie przyznaje się do winy.