„Sinobrody nadzieja kobiet” Dei Loher w reż. Aliny Chechelskiej - spektakl dyplomowy Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego w Katowicach. Pisze Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej.
Dużą dozą ciekawości otaczam studenckie dyplomy. Przedstawienia realizowane przez aktorskie uczelnie stanowią miłą odmianę. Nieco zatrzymane w czasie, odarte z frekwencyjnych, repertuarowych i sprzedażowych powinności nade wszystko mają ukazywać aktorski kunszt pokolenia, które jest w gotowości, czeka w blokach startowych, już nadchodzi. W dyplomach znajduję przeciwwagę dla tego, co spotkać można na mainstreamowych scenach. Niosą ze sobą szereg korzyści dla widza, między innymi w widoku nieopatrzonych twarzy. Idą za tym pewnego rodzaju sposoby bycia na scenie: świeżość spojrzenia, urocza nieporadność a momentami zupełnie nieoczekiwany zachwyt. Spotkanie z młodym pokoleniem, mającym swoje upodobania, przekonania, estetykę, niejednokrotnie jest odświeżające. Bywa jednak i tak, że ta fascynacja wystawiana jest na próbę. Po obejrzeniu spektaklu dyplomowym można też wyjść z poczuciem uczestnictwa w czymś niezwykle wtórnym, żeby nie powiedzieć na wskroś szkolnym.
Alina Chechelska sięga ze studentami Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego po mit Sinobrodego we współczesnym opracowaniu niemieckiej dramatopisarki Dei Loher. Katowicki dyplom przywołuje najgorsze wspomnienia ze szkolnych przedstawień na sali gimnastycznej w ramach czczenia ważnych rocznic. Kolejne sceny kończą się i rozpoczynają gaszeniem i zapalaniem światła, co wpędza w irytację. Pojawiający się na widowni śmiech ma źródło nie w efektownym dzianiu się na scenie, ale w ujrzeniu syna, wnuka, córki, przyjaciółki w niecodziennej roli.
Nieprzystosowalność opowieści i czasów, w jakich ją oglądamy, jest niestety widoczna. Doprawdy, nie potrafię znaleźć wytłumaczenia dla tak powierzchownego uwspółcześnienia tej historii. W zaprezentowanej konwencji młodzi czuli się nieswojo. I to z pewnością przełożyło się na absolutny brak wiarygodności zbudowanych przez nich ról i przedstawionej opowieści. Historii dającej tyle interpretacyjnych możliwości i zewsząd pojawiających się tropów wartych uchwycenia się. Rzecz to o potrzebie miłości drzemiącej w każdym człowieku. Rozpaczliwej chęci bycia kochanym. Pragnieniu przeżycia czegoś wyjątkowego, wzniosłego, romantycznego i nierealnego. Zarazem to obraz kobiet łaknących uczucia, księcia lub bezwzględnego drania. Na Boga, z Sinobrodego można być zrobić ucieleśnienie kryzysu męskości lub choćby ukazać perwersyjną potrzebę bycia mu poddaną! Dramat Loher to kobiecy głos w sprawie seksualności. Pojawiającej się w pewnym momencie życia chęci utraty dziewictwa. Manifestacja potrzeb, domagania się aktu seksualnego i konsekwencja jego ewentualnego braku. To w końcu opowieść o seksie tak często mylonym z miłością („wwiercić się członkiem, by przebić do serca”).
Wszystko można. Formą można się pobawić. To baśń przecież! Można uruchomić jej mechanizmy na użytek, jakiego tylko zapragniemy. Z tytułowego bohatera fetyszystę damskiego obuwia można zrobić a nie zwykłego szewca zaledwie. W końcu najprościej ukazać ogrom miłości, jaki potrafi na kogoś spaść, a ten go zwyczajnie nie uniesie. Obnażyć tym bezcelowość czyichś intencji. Z pozoru wystrojonych w zdobne piórka, pod powierzchnią błahych i pustych. A może Sinobrody to współczesny odpowiednik samca alfa? A może klasyczny przykład pokonania w krótkim czasie odległości od ofiary cudzych pragnień, żądań i oczekiwań do zwyczajnego zwyrodnialca, który odbiera nadzieję, wiarę, miłość? Możliwości polepszenia tego spektaklu upatruje jedynie w konsekwentnie powziętych interpretacyjnych decyzjach. Ich brak skutkuje niepowodzeniem.
Tylko Hubertowi Skonieczce udaje się cokolwiek z postaci Sinobrodego wyciągnąć. Jest odpowiednio nieśmiały, wycofany i ironiczny. Odgrywające jego ofiary studentki wchodzą niezauważone przez widza i schodzą niezapamiętane. Jedna podobna do drugiej. W równie koszmarnym kostiumie i makijażu. W scenerii, za którą ukryć się w żaden sposób nie da. Może gdyby pojawiły się choć szczątki scenografii z tych ostatnio rozbuchanych inscenizacji Teatru Śląskiego, odwróciłoby to uwagę od scenicznych niezdarzeń, aktorskich niedograń i reżyserskich niedowidzeń, z jakimi mamy do czynienia w „Sinobrodym”.
Na każdym etapie uprawiania zawodu aktora, niezależnie czy jest się dopiero absolwentem, czy od lat etatowcem, jest się twórcą skazanym na dominację reżyserskiej wizji, nie zawsze wielkich. Dopóki tak będzie, pozostaniemy świadkami marnych ról i marnych spektakli. Należy więc zadać pytanie o mentorów, tutorów, wykładowców, o ich osobowości, ich oddanie, inicjatywę i własne zadowolenie z zawodowego życia.
***
Sławomir Szczurek – filolog polski, absolwent Laboratorium Pedagogiki Teatru, od 2016 roku związany z Nową Siłą Krytyczną.