"Lalka" wg Bolesława Prusa w reż. Radosława Rychcika w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Aram Stern w Teatrze dla Wszystkich.
Motywem przewodnim Lalki, najnowszej premiery w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, jej reżyser, Radosław Rychcik, uczynił świadomość. Jest to świadomość podwójna – ta pozytywistyczna, którą bada poprzez powieść Bolesława Prusa, oraz – a może przede wszystkim – ta romantyczna, „podklejona” do tego współczesnością. Reżyserowi nie chodzi bowiem o to, by zmuszać widza do myślenia szkolnymi kanonami, ale obserwować Wokulskiego poprzez jego bagaż doświadczeń egzystencjalnych, zadurzenia i myśli. U Rychcika Stanisław Wokulski stanowi postać niedookreśloną i nie wiadomo do końca, czy w jego historii zawiera się proces, człowiek czy romantyczna idea.
Wiadomo jedynie, że jest mężczyzną poszukującym swojego miejsca w świecie i jedynego układu odniesienia, jakim jest miłość. Mężczyzna przystojny i majętny nie przekonuje nas jednak tylko swym wizerunkiem lalki Kena z teatralnego plakatu (lalki nadpękniętej niczym jego dusza rozdarta uczuciem), ale od pierwszego aktu urzeka czymś nieziemskim – ubóstwieniem uczucia, którym obdarza piękną kobietę. W roli Wokulskiego oglądamy gościnnie fantastycznie obsadzonego Macieja Hanczewskiego, który swemu uczuciu nadaje wręcz sankcje „świętości”, jest romantycznie nieszczęśliwym kochankiem, tracącym dla miłości wszystko, co dotąd uważał za ziemskie szczęście. To na jego postaci, feerycznie nieszczęsnej, poszukującej i odnajdującej sens życia (podobnie jak to widzi w swym eseju Lalka i perła Olga Tokarczuk), reżyser buduje dramaturgię w swej adaptacji XIX-wiecznej powieści. Gnieźnieński Wokulski jest nakreślony finezyjnymi pociągnięciami mocno współczesnymi: podkrążonymi oczami, ciągle odkrytą głową, spojrzeniem z syndromem Piotrusia Pana, on ciągle pozostaje wiecznym chłopcem zakochanym zawsze „po raz pierwszy”.
Radosław Rychcik nie skazuje jednak widza, w myśl romantycznej teorii poznawania świata, na dostrzeganie w Wokulskim tylko nieszczęsnego kochanka, ale w niezwykle wyrafinowanym stylu ukazuje jednocześnie całą dwuznaczność „ubóstwiania” jego uczucia. Miłość ma być wolna od przyjętych więzów, ma z beztroską szargać świadomość, ma być afirmacją niedoścignionych mrzonek, byle tylko współcześnie nie krępowała; wszak pyta Juliana Ochockiego (prześwietny Paweł Dobek, także w roli Kazimierza Starskiego): „ – Nie lubisz pan kobiet?”. A ten odpowiada: „(…) – Diabli mi po żonie, która by się szastała po moich laboratoriach w sukni z długim ogonem, wyciągałaby mnie na spacery, wizyty, teatry…”. Poprzez tak teatralne zderzenie dwóch światów, dwóch różnych racji, reżyser pokazuje nam nie tylko samotnego bohatera, który z dala od świata przeżywa „melancholie”, lecz także to, KTO go otacza.
Izabela Łęcka (w tej roli debiutująca i wzbudzająca aplauz widowni Pola Dębkowska), wychylającą się zza wysokich dla Wokulskiego sfer, w niczym nie przypomina swych serialowych bohaterek, efemerycznie wyniosłych i dumnych matron zarazem. Jej kostiumy stylizowane na lata 30. XX wieku (czerwony płaszcz i kapelusz przechylony na bok, krótkie wąskie spódnice i spodnie zaprojektowane przez Łukasza Błażejewskiego) nadają sznytu nie tyle salonowej „lalce”, co stanowczej kobiecie w dwudziestoleciu międzywojennym, walczącej o swoje prawa. Reżyser takie podejście postaci ustawia w kontrze z „rozwarstwiającym” się depresyjnie Wokulskim i w ten sposób znów nawiązuje do XXI wieku, tak zgubnego swym tempem życia i pogonią za sukcesem dla wielu mężczyzn. Szczególnie silnie wizja ta wybrzmiewa w dialogu pani Wąsowskiej ze Stachem, kiedy to znakomita Joanna Żurawska mimo dużej różnicy wzrostu wyraźnie góruje mentalnie nad swym interlokutorem.
Sceniczna adaptacja Lalki w spojrzeniu Radosława Rychcika nie miałaby tak silnego rezonansu dramaturgicznego bez muzyki „sączącej” się w tle dialogów (Michał Lis), niespecjalnie hipnotyzującej, nieco ambientowo-bluesowej, trochę rodem z kina noir, z gangsterskich zaułków i tuneli stalowych dworców. Zmiana akcentu w tej instrumentalnej partyturze następuje w chwili zaskakującego tańca Wokulskiego, tańca radości (Łęcka przyjęła oświadczyny), w którym wybrzmiewają już mocno klubowe bity. Ta scena niewątpliwie spodoba się młodzieży, co można było zaobserwować już podczas premiery (choreografia: Jakub Lewandowski).
Wokulski bez cylindra na głowie nie jest sam, wokół niego pojawia się tłum, który nie jest bezosobowy. To zbiór indywidualności z nakrytymi głowami, osobowości o różnych reakcjach i życiowych postawach. Tomasz Łęcki w meloniku, Profesor Geist i Książę w białym cylindrze (w tych rolach Roland Nowak), Florentyna (Martyna Rozwadowska), Suzin (Bogdan Ferenc), Pani Meliton (Katarzyna Kalinowska), Jumart (Michał Karczewski), Prezesowa Zasławska (Iwona Sapa), Wysocki (Kamila Banasiak), Michał Szuman, Bandzior 2 (Wojciech Kalinowski) i Węgiełek (Maciej Hązła). Tylko Ignacego Rzeckiego (Wojciech Siedlecki, również jako Bandzior 1) niewiele jest na scenie. Tego idealistę, sprawującego pieczę nad interesami Wokulskiego, reżyser sprowadza do leciwego „nadzorcy” przybywającego na każde zawołanie przyjaciela, gdy ten popadnie w nowe tarapaty i gniew dyktowany szaloną miłością do Izabeli.
Imponująca scenografia Łukasza Błażejewskiego jest najsilniej „pozytywistycznym” elementem gnieźnieńskiego przedstawienia. Determinuje ona ostatecznie obraz sceniczny. Swą „koronkową” konstrukcją określa nie tylko dworce w Warszawie i Skierniewicach, lecz także salon Łęckich i dwór w Zasławku. Unosi się niepostrzeżenie, przemieniając w wielki dworzec paryski. Miejsce akcji podpowiadają dworcowe szyldy, salonka pociągu, witryna sklepu Wokulskiego i kilka mebli. Tylko wskazówki zegara zatrzymały się tuż po godzinie siódmej, a światła pociągu „pędzącego” wprost na widownię jeszcze wywołują drżenie.
Stanisław Wokulski u Rychcika tylko w pierwszym akcie mógł nosić kaszkiet, tuż po powrocie z Bułgarii (nie z Turcji, jak w powieści Prusa); w kolejnych scenach jego głowa pozostaje nieosłonięta melonikiem czy cylindrem, tak jakby nie zasłużył na ten zaszczyt, określający jego status społeczny. Mimo usilnych, pozytywistycznych starań (pomoc ubogim i arystokracji, fascynacja nauką czy wchodzenie w spółki) zakochany romantycznie Wokulski, upokorzony i wyśmiany przez Izabelę, pozostanie na chwilę na pustej scenie i odejdzie… „Wyłącz umysł, odpręż się i niech cię poniesie prąd strumienia. To nie jest umieranie, to nie jest umieranie” – słyszymy w pięknej finałowej soul-bluesowej piosence Tomorrow Never Knows Juniora Parkera i dopiero wtedy możemy bić brawa. Finałowa scena jest ironiczną, pełną melancholii pointą, zamykającą to sugestywne, pełne smutku przedstawienie. Bo któż właściwie zwycięża?