Nie wiem, czy kiedyś będziemy wspominali rok, który właśnie mija, jako przełomowy. W ogóle nie myślę tutaj o polityce.
Lektura starych gazet uczy pokory. Jak wielu bohaterów pierwszych stron sprzed stu lat odeszło w zapomnienie, ile „przełomów”, „epokowych zmian” okazało się kapiszonami.
W moim mieście, „grodzie Kopernika”, jak piszą jeszcze i dziś dziennikarze, choć miasto bywa sławne z wielu innych powodów, sto lat temu zdarzył się „rok ów” – naprawdę przełomowy. Napięcie narastało od dawna, nastroje polskich obywateli miasta trzeba było tonować, aby zgodnie z polskim zwyczajem nie odbyła się niepotrzebna szarża na przeważające oddziały pruskiego wojska okupujące twierdzę Toruń. Rok rozpoczął się na scenie teatralnej, ale to to najważniejsze, wydarzyło się już na ulicach. 1 stycznia 1920 roku w nieistniejącej dziś sali restauracji w także nieistniejącym już Parku Wiktorii toczyło się przedstawienie Betlejem polskiego Lucjana Rydla w wykonaniu zespołu Teatru Polskiego pod patronatem Ministerstwa byłej Dzielnicy Pruskiej. Ludwik Dybizbański, dyrektor tej wędrownej trupy nie spodziewał się katastrofy, a jednak do sali wdarło się kilkudziesięciu pruskich żołnierzy z okrzykiem „Raus mit den Polac(k)en!”. Wybuchła panika, widzowie i aktorzy pospołu uciekali w popłochu przez okna, kilka aktorek zostało poturbowanych.
18 stycznia, kiedy do miasta wchodziły oddziały polskiego wojska, nikt już nie zakłócał ich przemarszu przez umajone bramy, tylko Polacy byli świadkami jedynego w swoim rodzaju performansu: z czterech stron ratusza staromiejskiego pojawiły się godła narodowe i biało-czerwone sztandary. Piszę o tym, mając w świeżej pamięci obchody stulecia tamtego wydarzenia – imponującą rekonstrukcję historyczną na Rynku Staromiejskim w Toruniu w roku dwudziestym dwudziestym, kiedy liczba wojskowych „rekonstruktorów” przewyższała liczbą obserwujących ich torunian. Tak jakby lud, dla którego przygotowano to widowisko w stylu Jeana-Jacquesa Rousseau z jego Listu do d’Alamberta, wcale tego widowiska już nie potrzebował. W tamtym 1920 roku wydarzenia w Toruniu toczyły się błyskawicznie: wojna polsko-bolszewicka, plebiscyty, walki graniczne, kryzys energetyczny, paskarskie ceny, brak węgla, brak papieru dla wydawców gazet, dla teatru brak prądu, zespołu i widzów. Wspomniany Ludwik Dybizbański bardzo się starał, aby przejść do historii – urządził w Stadttheater Bromberg odświętny spektakl (za zgodą niemieckiego dyrektora) i przez kilka miesięcy prowadził swój pierwszy polski teatr w regionie, miał nadzieję na dyrektorskie konfitury tam nad Brdą i także w Toruniu. Skończyło się fiaskiem. Kiedy opadł kurz, w Bydgoszczy dyrektorką została Wanda Siemaszkowa, w Toruniu natomiast Franciszek Frączkowski otworzył Teatr Narodowy na Pomorzu w końcu listopada i poprowadził go w tym jednym, skróconym sezonie.
Teraz, kiedy już wiadomo, że rocznicowe obchody stulecia teatru polskiego w Toruniu na pewno się nie odbędą, budynek Teatru im. Wilama Horzycy stoi pusty, wypełniają go tylko odgłosy generalnego remontu, trzeba to powiedzieć: tamten dwudziesty rok był nieporównanie bardziej dramatyczny niż ten obecny. Powinno to być jednak dla nas jakieś pocieszenie. Przy czym dziwi mnie niepomiernie, że chodząc po ulicach miasta i po Facebookach, nie słyszę tęsknego wołania – teatrologów (mało nas) i teatromanów (to już miliony): do realu, do realu, do realu, tak jak trzy siostry u Czechowa wołały „Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!”. Niech będzie, że zwariowałem, robię sobie wizualizacje: idę przez Berlin, ze stacji metra wychodzę wprost na Kurfūrstendamm i szybkim krokiem do Schaubūhne. Mijam ekskluzywne sklepy w drodze na ekskluzywny spektakl Sashy Waltz czy Thomasa Ostermeiera. Albo jeszcze lepiej, jadę metrem U2 do Volksbūhne, tam mijam szybko sprzedawcę bagietek z mozzarellą (nie stać mnie) i pędzę do stoiska z książkami i DVD, może będzie coś nowego. Murx Marthalera albo Idiota Castorfa. Wpadam na salę, tam na asfalcie sofy-worki – no tak, będzie siedem godzin z Braćmi Karamazow, teatralna męczarnia i rozkosz, którą znamy ze spektakli Krystiana Lupy. W przerwie obowiązkowo mały pilsner w barze w kształcie czaszki (stać mnie, od pierwszych wizyt na Ku’Dammie i Placu Róży Luksemburg minęło dwadzieścia lat). Wyobraźnia galopuje, jedziemy z Akademii Teatralnej w Szanghaju na spektakl w Majestic Theatre. Nie złapiemy taksówki – kiedy w mieście pada, staje się to nierealne, mówią gospodarze, a więc trolejbusem za złotówkę (dwa juany wrzucone do niedużej skrzyneczki), potem galopem pod platanami, wśród neonów luksusowych sklepów (wiadomo, Szanghaj to Nowy Jork, tylko większy) i wprost na salę wypełnioną młodymi ludźmi, którzy chcą (chcą?) oglądać rozrywkowo-muzyczny spektakl poświęcony Edith Piaf – po francusku, z napisami, prosto z Paryża.
Wizualizuję sobie teatr „jak dawniej”, dzisiaj to widzę wyraźnie, jak ważna była zawsze otoczka – podróż na przedstawienie, choćby tylko spacer przez moje miasto, drobne akty konsumpcji, pogawędki albo i pomilczenia, zanim podniosła się kurtyna. Przeglądanie programu czy festiwalowego folderu. Wszystko to, czego nie ma w rozrastającym się na naszych oczach teatrze onlajnu.
Mogę się nawet zgodzić z autorami artykułu Platformy Ratunkowe w „Polityce”, Januszem Wróblewskim i Anetą Kyzioł, że cyfrowy świat otwiera przed teatrami szansę na przetrwanie i utrzymanie więzi z widzami, daje zatrudnienie i namiastkę normalności, że być może powstaną nowe, cyfrowe sceny teatrów, także nowe formy teatru telewizji – dobrze zakorzenionego w polskiej kulturze. Widz ma ogromną satysfakcję, kiedy trafia do Teatru Zagłębia w Sosnowcu na inscenizację Ślubu w reżyserii Radosława Rychcika, gdzie zapewne w normalnym czasie nigdy by się nie wybrał, przez pół Polski. Tyle że teatr onlajnu wciąż ma jeszcze swoje deficyty.
Moim zdaniem, największy błąd na drodze do teatralnego Netfliksa polega na rozproszeniu platform streamingowych, zamiast budowania jednej wspólnej platformy, która dawałaby efekt synergii. W dodatku na ogół spektakle pojawiają się i znikają w ciągu doby jak meteory.
Powinny zostawać na stałe w zasobach sieci, tak jak w Ninatece, która ujawniła ogromny potencjał takiej kulturalnej bazy danych, dostępnej bezpłatnie dla każdego zainteresowanego. Jak wiadomo, zasoby Ninateki nie są rozwijane, wielka to szkoda, ale pandemiczny teatr onlajnu daje szansę rozwinięcia tego typu platformy, podobnie jak w dziedzinie sportu, gdzie piłka nożna jako globalny przemysł rozrywkowy wcale nie musi blokować rozwoju niszowych gier sportowych mających swoje własne platformy streamingowe, bezpłatne lub płatne w symbolicznym wymiarze i nade wszystko już z kapitałem wiernej publiczności.
Najsłabiej chyba wygląda kwestia festiwalu teatralnego w sieci. Festiwalu w jego świątecznym wymiarze. Jakoś nie przychodzi mi łatwo zgoda na wyłącznie internetowe doświadczanie festiwalowych prezentacji. Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł, aby stworzyć swoistą bańkę festiwalową, w której – w reżimie sanitarnym – mogliby się spotykać przez tydzień twórcy i wybrani widzowie (wybrani z wybranych). Taką drogą poszły władze koszykarskiej ligi NBA, które zamknęły kilkuset koszykarzy w Disney Bubble na Florydzie. Owszem kosztowało to miliony dolarów, no i jednak widzów nie wpuszczono do środka. Ale czy nie można sobie pomarzyć w tym roku dwudziestym dwudziestym, kiedy świat ogarniają grudniowe ciemności, o jakimś zupełnie innym, nowym świecie, który rozpocznie się w „roku owym”? O zupełnie nam nieznanej bańce teatralnej?
Zdjęcie powstało jakieś siedem lat temu na terenie Poble Espanyol w Barcelonie, pod gołym niebem rozciągają się tam budowle reprezentujące najciekawsze architektonicznie regiony Hiszpanii. Dostosowałem do obrazu „naprawdę prawdziwej” Hiszpanii fejkową minę, która jednakże oddaje realny nastrój performera znużonego łażeniem po mieście w pełnym słońcu. Upał i Barcelona inspirowały performatywne skrzywienie twarzy, które w moich felietonach postaram się przemienić w performatyczne zainteresowanie teatrami i widowiskami nie zawsze dziejącymi się na scenie teatralnej.