EN

19.12.2020, 09:19 Wersja do druku

Boję się o teatr... Pandemiczny rok na scenie

Straty w kulturze teatralnej spowodowane przez pandemię liczyć trzeba w miesiącach, jeśli nie w latach. Obawiam się tego. Ale też i innych zjawisk, choćby nadmiernego upolitycznienia repertuaru i poszczególnych inscenizacji w obliczu ideowego spolaryzowania, kiedy większość środowiska opowiada się po jednej ze stron.

To był dla miłośników teatru smutny rok. Zamknięto wszystkie sceny na samym początku pandemii w marcu. Ostrożnie odmrażano życie teatralne od czerwca (ale przecież zaraz przyszły wakacje), przy czym problemem były nie tylko restrykcje co do liczby miejsc na widowni, ale także strach i widzów, i samych aktorów, brak pieniędzy oraz niemożność planowania w dłuższej perspektywie czasowej.

Jeszcze nim potraktowano teatry ograniczeniem liczby widzów z jednej drugiej do jednej czwartej, a zarazem potem zamknięto na powrót, w listopadzie, premiery często padały, bo ktoś z zespołu miał pozytywny wynik testu. Czasem nowe przedstawienia powstawały, żeby być zagrane raz, dwa, trzy razy – dla garstki. Obecność niektórych teatrów, w różnej skali i postaci, w sieci była potrzebna żeby podtrzymać więź widzów z artystami, ale ma rację Jan Englert, że to ledwie namiastka, proteza. Nic nie zastąpi kontaktu z żywymi aktorami.

Na co czekam szczególnie

Rok kończymy z teatrami w paraliżu. Napiszę, co mi się najbardziej w roku 2020 podobało, zastrzegając jak zawsze, że to nie żaden ranking. W tym roku może nawet mniej miarodajna jest ta lista niż w latach poprzednich, bo przecież człowiek jeszcze mniej poruszał się po kraju.

Ale nim pochwalę to, co jednak zdołałem obejrzeć, westchnienie nad tym, co powstać nie zdążyło, a i teraz jest po dużym znakiem zapytania.

Czekam na „Trzy siostry” Antoniego Czechowa w reżyserii Jana Englerta w Teatrze Narodowym. Może nawet ważniejsze od świetnej obsady są ambitne zamiary inscenizatora. Szykował się do tego przedstawienia przez kilka lat, zapowiadał nowe odkrycia i spostrzeżenia dotyczące relacji między postaciami – choć zdawałoby się, że Czechowa znamy na przestrzał. W dodatku Englert nie reżyserował niczego we własnym teatrze od… siedmiu lat. Premiera miała być w listopadzie. Teraz słuchać o styczniu 2021, ale przecież doskonale wiemy, że nic nie jest pewne.

Druga wyczekiwana przeze mnie premiera to „Król Lear” Williama Szekspira w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego w Teatrze Dramatycznym. Szekspir na szczęście wciąż jest modny (może jako jedyny autor klasyczny na taką skalę), a Kostrzewski to jeden z najbardziej twórczych inscenizatorów średniego pokolenia. Pomysłem kontrowersyjnym jest obsadzenie w roli tytułowej kobiety – Halina Łabonarskiej. Ale takie eksperymenty z płcią wykonawców (skądinąd zbanalizowane jako konwencja wielu współczesnych inscenizacji) czasem wychodziły Szekspirowi na zdrowie, zaś sama Łabonarska już odniosła sukces jako Neron w przedstawieniu Janusza Wiśniewskiego.

To nie jedyny, jak słyszę, „rewolucyjny” koncept Kostrzewskiego (choć za każdym razem powołuje się na jakieś precedensy z przeszłości). A ja jestem dziwnie spokojny, że dostaniemy ofertę spójną intelektualnie i mądrą. Chociaż w przypadku „Króla Leara” każda nowa wersja będzie miał w mojej głowie konkurencję w postaci sławnego przedstawienia Jerzego Jarockiego z roku 1977 w Teatrze Dramatycznym. Pamiętam je lepiej niż wiele spektakli oglądanych dopiero co.

A teraz lista:

❶ Dale Wasserman, „Człowiek z La Manchy”, Teatr Dramatyczny, reżyseria Anna Wieczur-Bluszcz

fot. Krzysztof Bieliński

Szampańska, choć nie tak całkiem beztroska zabawa popularnym, nawet sfilmowanym musicalem amerykańskim, osnutym wokół archetypu Don Kichota. To chyba jeden z najsławniejszych motywów literackich. Tu jest on tworzywem dla imponującego, bardzo roztańczonego i rozśpiewanego widowiska. Jeśli ktoś szydził z aspiracji Dramatycznego do bycia po trosze teatrem muzycznym, musiał to odwołać. Perfekcyjni są tu wszyscy, od głównych solistów: Modesta Rucińskiego (don Kichot) i Krzysztofa Szczepaniaka (Sancho Pansa), po wykonawców ról epizodycznych, uczestniczących w scenach zbiorowych.

A dlaczego nie całkiem szampańska ta zabawa? Bo postać don Kichota niesie z sobą gorycz, i tu mamy jej całkiem sporo. Warto odnotować to, że Anna Wieczur-Bluszcz lubi spektakle opowiadające się per saldo za dobrem. I że Tadeusz Słobodzianek przy różnych swoich ideowych zaangażowaniach i przechyłach, chce robić teatr dla ludzi. W każdym razie chciał przed pandemią i demonstracjami Strajku Kobiet.

❷ Jarosław Iwaszkiewicz, „Matka Joanna od Aniołów”, Teatr Narodowy, reżyseria Wojciech Faruga

fot. Magda Hueckel/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Wymieniam inscenizację lewicowego inscenizatora, który na wiele spraw patrzy odmiennie niż ja, także tych związanych z metafizyką i religią. Kilka momentów jest dla mnie nie całkiem czytelnych, z pewnymi rozwiązaniami się nie zgadzam. Dlaczego więc miejsce na podium?

Ze względu na dużą intensywność wizji. To jest tak sugestywne przedstawienie, że daje, mnie dało, pole do rozlicznych przemyśleń, rozterek, wątpliwości. One są potrzebne, jeśli nie przybierają postaci drażniącej publicystyki. Faruga jej uniknął , a pokusa była jak sądzę wielka.

Opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza stało się w ciągu ostatniego półtora roku tworzywem trzech różnych inscenizacji warszawskich. Przede wszystkim z powodu ideowego zamętu związanego z Kościołem – co może bardziej do tego pasować niż egzorcyzmy w zamierzchłym XVII wieku, podszyte erotycznym napięciem między egzorcystą i zakonnicą? Można było zrobić z tego antyklerykalny cyrk.

A w Narodowym dostajemy głównie katalog pytań. Co to znaczy odkupienie, świętość, czym jest opętanie? To skądinąd smutne w kontekście kondycji całego teatru, że chwalić trzeba inscenizację za powściągliwość, za uniknięcie pułapki prymityzowania.

Ale ta „Matka Joanna od Aniołów” jest zarazem popisem perfekcji w aranżowaniu scen, w budowaniu metafor scenicznym ruchem, w generowaniu nastroju, wreszcie w równym, niezwykle gęstym aktorstwie, co symbolizuje powrót na scenę po siedmiu latach przerwy Małgorzaty Kożuchowskiej w roli tytułowej.

❸ Friedrich Dürrenmatt, „Fizycy”, Akademia Teatralna, reżyseria Marcin Hycnar

fot. Bartek Warzecha

Po co dziś sięgać po groteskowy, po trosze polityczny komediodramat z czasów Zimnej Wojny obrazujący lęki tamtych ludzi? Bo jest dobrze napisany i daje studentom Akademii Teatralnej okazję do wygrania się. Lubię ich przedstawienia, tyle w nich pasji. Ale i dlatego, że inscenizator znalazł okazję do powiedzenia czegoś głębszego i bardziej uniwersalnego.

To jest rzecz o powinnościach wszelkich twórców. Akurat w tym przypadku naukowców schowanych w malowniczym szpitalu psychiatrycznym. Ale czy artyści albo dziennikarze nie mają per saldo podobnie?

Mógłbym się przyczepić do paru rozwiązań, do ustawienia niektórych postaci. Ale przecież Hycnar prowadzi nas do poważnych pytań, a przy tym nie zatraca daru może nie całkiem beztroskiej, wręcz drapieżnej, ale jednak teatralnej zabawy.

Do tej pory ci studenci, chyba z najzdolniejszego od lat rocznika, mieli okazję sprawdzać się w różnego typu montażach i scenariuszach. Tu mają pełnokrwisty dramat, nie całkiem realistyczny, ale przecież jak najbardziej „o czymś”.

To podium, a co zaraz obok? Warto czasem zerknąć nie tylko na główne sceny.

fot. mat. IT

❹ Lew Tołstoj, „Spowiedź rozpustnika”, Instytut Teatralny, reżyseria Marcin Kwaśny

Skromny monodram wystawiony w salce Instytutu Teatralnego. Ciekawe, czy zdążył być grany choć pięć razy? Znany aktor obsadził w jedynej roli mniej znanego kolegę: Artura Bocheńskiego. I zapewnił widzom godzinną opowieść, która zapiera dech w piersiach.

Jedno czego trochę nie rozumiem to tytuł. Rozpusta to tylko sam początek doświadczeń tego bohatera wyjętego z „Sonaty Kreutzerowskiej”. Przede wszystkim jest to studium zazdrości i narastającej nienawiści – między ludźmi, którzy nie potrafili się dość mocno kochać. Zdumiewająco aktualne studium, pomimo gigantycznych zmian obyczajowych.

❺ Aleksander Fredro, „Zemsta”, Teatr Klasyki Polskiej, reżyseria Michał Chorosiński

fot. Piotr Babisz/ MuzaDei

Teatr Klasyki Polskiej nie jest jeszcze konkretnym miejscem czy adresem. Jest ideą, zarysem instytucji, która dbałaby o obecność klasycznego repertuaru coraz rzadziej obecnego na polskich scenach. Na razie udało się wystawić, siłami aktorów z różnych scen, warszawskich i pozawarszawskich, „Zemstę” hrabiego Fredry – w Teatrze Królewskim w Łazienkach.

Co może być w niej dziś nowego? Chorosiński miejscami mocno szarżuje, choćby w prawie erotycznych sekwencjach między Podstoliną (Maja Hirsch) i bardzo nie papierowym Wacławem (Cezary Łukaszewicz). Nie jest to więc inscenizacja w najmniejszym stopniu akademicka.

O ile telewizyjna „Zemsta” Redbada Klynstry była nastawiona na odkrywanie nowych znaczeń, ta jest po prostu bardzo zabawna. Ale poprzez końcową fikcyjność pojednania między Cześnikiem (Jarosław Gajewski) i Rejentem (bardzo dobry Dariusz Kowalski) też przynosi nam szczyptę goryczy. Z przemożna sugestią: oto jacy jesteście!

fot. Magda Hueckel/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Najlepsza aktorka: Małgorzata Kożuchowska

Sam jej powrót na scenę był zdarzeniem. Zagrała Matkę Joannę na dziesiątkach tonów. Nie przestraszyła się duchowego obnażania, które jednak nie jest ekshibicjonizmem. Jest prawdą, mieniącą się zwodniczymi, wieloma barwami, ale jednak prawdą.

Wyrazy podziwu dla technicznej sprawności aktorki, której przychodzi grać zupełnie innymi środkami technicznymi niż w filmie, który zawłaszczył ją ostatnimi laty bez reszty. Wygimnastykowana, elastyczna, umiejąca zrobić z własną twarzą i ciałem niemal wszystko. Uosabiająca tajemnicę tej historii.

Najlepszy aktor: Jarosław Gajewski

fot. Piotr Babisz/ MuzaDei

„Zemstę” w wersji Chorosińskiego zdążyło obejrzeć niewielu ludzi. A jednak Gajewski był w niej jednym z najwspanialszych Cześników, jakich zdarzyło mi się oglądać. Przerysowany, a nie popadający w farsową przesadę. Zgrabnie wydobywający z tekstu maksimum dowcipu, pointujący gdzie trzeba. Jego donośny głos górował nad Teatrem Królewskim zapewniając nam rozrywkę przednią, na najwyższym poziomie.

Z kolei „Matka Joanna od Aniołów” w Narodowym zdążyła mieć ledwie kilka spektakli. Ale wszyscy zauważyli Gajewskiego w roli szlachetki Wołodkowicza, wścibskiego, wdzierającego się w cudze życie, bywa że brutalnego, ale przede wszystkim przedrzeźniającego świat. Zdaniem niektórych krytyków Iwaszkiewicz pokazał w tej postaci prawdziwego diabła, prawdziwszego niż diabły wstępujące w Joannę. Gajewski jest kieszonkowym diabełkiem, który tylko w pewnych momentach budzi grozę, ale wtedy budzi ją naprawdę.

Teatr jednego aktora: Artur Bocheński

Nie znałem wcześniej tego aktora, przyznaję się bez bicia. W „Spowiedzi rozpustnika” daje nam popis dojrzałego aktorstwa wysokiej próby. Wierzymy mu. To jest rola złożona z drobnych gestów, z operowania nielicznymi rekwizytami, oszczędna i sugestywna. Chciałbym jeszcze tego artystę zobaczyć.

Duet: Modest Ruciński i Krzysztof Szczepaniak

fot. Krzysztof Bieliński

Don Kichot i Sancho Pansa, tak skontrastowani, jak to tylko możliwe. Tyczkowaty, odrealniony Ruciński nie tylko znakomicie wygrywa kolejne paroksyzmy szaleństwa błędnego rycerza, ale śpiewa pięknym barytonem. Nieprzesadnie wysoki, ruchliwy Szczepaniak jest nie tylko groteskowy, ale głęboko wzruszający. Ich popis to kwintesencja teatru. Ten duet powinien mieć przed sobą sceniczną przyszłość.

Duet: Robert Majewski i Janusz R. Nowicki

fot. Krzysztof Bieliński

Tego przedstawienia nie opisałem jeszcze: warto było wystawić „Protest” Vaclava Havla, a właściwie trzy jednoaktówki czeskiego pisarza po tym tytułem. Zrobiła to w Teatrze Dramatycznym Aldona Figura wystrzegając się fałszywych aktualizacji, ba dbając żeby to była w równej mierze opowieść o dostosowaniu się do bardzo restrykcyjnego systemu politycznego, co refleksja o międzyludzkich relacjach (konflikt po linii: ludzie „życiowi” kontra „nieżyciowi”).

Potraktowała te teksty bardziej komediowo niż autorzy poprzednich inscenizacji. Spaja trzy historie główny bohater, pisarz Waniek, porte parole samego autora będącego na indeksie i totalnym aucie w komunistycznej Czechosłowacji. Wańka zagrał Robert Majewski, człowiek , jak zawsze twierdzę, o flegmatycznym czeskim poczuciu humoru, tu jeszcze bardziej stonowanym niż zwykle. To sztuka nadać lekko zabawny rys bohaterowi stricte pozytywnemu.

W każdej jednoaktówce Majewski gra z kimś innym. Mnie najbardziej zachwyciła konfrontacja z topornym, robociarskim Browarnikiem w wykonaniu Janusza R. Nowickiego. Sędziwy aktor zagrał brawurowo. Mamy tu wszystko: i konfrontację klasową, i uniwersalne zawstydzenie własną uległością wobec władzy. Aktorzy nadali tej opowiastce, a może przypowiastce, tempo i stosowne komplikacje. Nowicki-Browarnik budzi i zażenowanie, i współczucie. Doskonała, wręcz zegarmistrzowska robota.

Kwartet: Magdalena Zawadzka, Marzena Trybała, Krzysztof Gosztyła, Krzysztof Tyniec

fot. Bartek Warzecha

„Kwartet” Ronalda Harwooda nie jest jego najlepszą sztuką. Ale te jakże angielskie rozważania o kondycji artysty zwłaszcza w zderzeniu ze starością mnie przynajmniej jakoś szarpią za serce. Wojciech Adamczyk przygotował to na otwarcie nowej sceny Teatru Ateneum – w krótkiej przerwie między pandemiami. I po prostu dał się wygrać aktorom.

Doznaję dziwnego wrażenia, że opowiadali o sobie, o własnych doświadczeniach. Nie w tym sensie żeby byli tacy sami jak czwórka starzejących się śpiewaków operowych w eleganckim domu starców. W tym sensie że sprzedawali nam swoją mądrość i doświadczenie. Magdalena Zawadzka zwłaszcza wzbudziła mój podziw swoją wieczną młodością. Grała kobietę dziecinną i lekkomyślną. Ale z jakąż empatią!

Piękny start: Zuzanna Saporznikow

fot. Krzysztof Bieliński

Aktorka ledwie po Akademii, zagrała już dwie bardzo duże, właściwie główne role, w Teatrze Narodowym. Była nieszczęśliwą kochanką przeżywającego życiowy upadek ordynansa w „Woyzecku” Georga Büchnera. I córką w „Sonacie jesiennej” Ingmara Bergmana. W tej drugiej roli, gdzie mierzyła się z Danutą Stenką (a poniekąd i z drugoplanowym Janem Englertem), sprostała obojgu także aktorską dojrzałością, więc wzbudziła mój szczególny podziw.

Młodzi: Dorota Bzdyla, Kaja Kozłowska, Bartosz Włodarczyk, Mariusz Urbaniec

Młodzi, kapitalni, a najbardziej pokrzywdzeni przez obecną sytuację. Dorota Bzdyla (Kucharka), Kaja Kozłowska (Rosika Prangier) i Bartosz Włodarczyk (Kretowiczka) zostali „włożeni” przez Piotra Ratajczaka do „dorosłego” spektaklu: „Onych” Witkacego w warszawskim Teatrze Polskim. Podobał mi się sam kształt inscenizacji, ale ta trójka przebiła brawurą i pomysłowością w kreowaniu typowo witkacowskich postaci niektórych starszych kolegów.

Z kolei Mariusz Urbaniec dał się zapamiętać z „Fizyków” przygotowanych przez jego rok – Misjonarz Rose z aktu pierwszego i latynoski pielęgniarz Murillo z aktu drugiego to dwa czyste ozdobniki, ale zagrane z taką nutą boskiego szaleństwa, że wypada młodemu aktorowi wróżyć świetlaną przyszłość – zwłaszcza w komedii i grotesce. Dramat polega na tym, że aby na poważnie wystartować w zwykłym życiu teatralnym ten wyjątkowo utalentowany rocznik musi czekać na koniec pandemii.

***

Czekać też musi wiele projektów. Straty w kulturze teatralnej liczyć trzeba w miesiącach, jeśli nie w latach. Boję się tego. Nie ukrywam, że obawiam się i innych zjawisk, choćby nadmiernego upolitycznienia repertuaru i poszczególnych inscenizacji w obliczu ideowego spolaryzowania, kiedy większość środowiska opowiada się po jednej ze stron. Ale lęk przed tym, że świat teatralny stanie się – nawet częściowo – pustynią, jest podstawowy, pierwotny.

Cieszę się z jednego: teatry pożegnałem w teatrze. Ostatniego dnia przed przywróceniem zakazu oglądałem w Ateneum „Złych Żydów” Joshuy Harmona, dla mnie niedościgniony wzór kameralnej sztuki o sprawach najważniejszych. Przedstawienie jest z zeszłego roku, więc nie wliczam do listy, poszedłem drugi raz. Ale to, że ze sceny żegnała mnie i innych widzów Olga Sarzyńska, aktorka nie roku, a epoki, było dla mnie zaszczytem.

Tytuł oryginalny

Boję się o teatr... Pandemiczny rok na scenie

Źródło:

tygodnik.tvp.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Wątki tematyczne