"Śmierć komiwojażera" Tennessee Williamsa w reż. Radka Stępnia z Teatru Wybrzeże w Gdańsku na 60. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsieKULTURY.
Żeby dać Państwu namiastkę aktorskiego spełnienia w spektaklu Śmierć komiwojażera w reżyserii Radka Stępnia z wybitną rolą Mirosława Baki w roli Willy Lomana, spróbuję opisać (w „dziewiętnastowieczny sposób”, jak mi to wytykają czasem gwiazdy progresywnego teatru) jedną ze scen.
Willy Loman spotyka się kolejny raz ze swoim przyjacielem Charlie’em, żeby – jak wiele razy przedtem – pożyczyć od niego pieniądze. Choć Mirosław Baka używa swojego normalnego głosu, zachowując opanowanie i spokój, jest dziwnie pobudzony, nie patrzy na przyjaciela, czujemy, że zwyczajowa pożyczka to nie wszystko. Po chwili sprawa się wyjaśnia: zadanie jest trudniejsze, gdyż oprócz rutynowych 5o dolarów, Willy musi pożyczyć bowiem jeszcze dwa razy tyle na ubezpieczenie. Z ich poprzedniej sceny wiemy już, że relacja ta nie jest idyllą, pełno w niej trudnych momentów i nieporozumień. Charlie wydaje się znużony całą tą sytuacją, dodatkowa prośba przyjaciela wywołuje w nim jednak bunt i irytację. Wyrzuca Willy’emu, że ma dla niego zatrudnienie, i nie rozumie, dlaczego ten woli znosić upokorzenie ciągłego pożyczania pieniędzy, niż podjąć uczciwą pracę za 50 dolarów tygodniowo. Willy zaczyna się miotać, początkowo próbuje się tłumaczyć, widać jednak, że ta propozycja wywołała u niego gdzieś z dna duszy problem o wiele poważniejszy. Charlie naciska, Willy wije się jak piskorz, żeby wreszcie wyrzucić z siebie całą niechęć i pogardę, jaką – jak się okazuje – od lat żywi dla przyjaciela. Baka zachowuje się na scenie jak chore, zapędzone do klatki zwierzę, któremu ktoś właśnie próbował opatrzyć ranę. Gryzie z całej siły swojego dobroczyńcę. Po chwili szału przychodzi jednak ludzka refleksja. Pieniądze. Musi je zdobyć. Zwłaszcza, że osłupiały przyjaciel milczy. Baka w sekundę tłumi w sobie szał. Opanowuje się i wraca do tematu pożyczki. Jego głos jakąś nadludzką siłą wraca do tego z pierwszych minut spotkania, oczy są pełne łez, ale i dopiero co poskromionej nienawiści. Baka stoi, chcąc w jakiś sposób zaprzeczyć temu, co przed chwilą miało miejsce. Dochodzi do niego, że wszystkie karty są na stole. A on musi już otwarcie błagać o pomoc kogoś, kim pogardza, kto jednak jest jedyną osobą, która chce mu jeszcze podać pomocną dłoń. Spuszcza głowę w poczuciu pełnej rezygnacji, czekając na „być albo nie być” z ust przyjaciela. Choć poczucie upokorzenia wydaje się monstrualne i trudne do zniesienia, to jeszcze nie koniec. Gdy Charlie – wprawdzie niezbyt chętnie – wyciągnie z kieszeni pieniądze i mu je wręczy, Baka jeszcze bardziej się w sobie zapadnie, po chwili jednak, gdy gorycz opadnie na dno duszy, a przyjaciel zniknie, ruszy dalej w swoją drogę, z wyrazem twarzy wyrażającym ulgę, że udało mu się przetrwać tę niezwykle trudną próbę. W końcu nie takie przecież upokorzenia musiał przez całe życie znosić ten stary lis na swojej komiwojażerskiej drodze. Willy dobrze wie, że umiera, w związku z tym jest nieobliczalny i nie zawaha się przed niczym, żeby zrealizować swój ostatni plan.
A my siedzimy urzeczeni, zapłakani w fotelach, zastanawiając się, jak to jest możliwe, że jakiś mężczyzna może przemienić się na scenie w innego, w sytuacji, w której niewiele tak naprawdę ich łączy, i zmaterializować nam jego życie i przeżycia tak precyzyjnie i dogłębnie. To najbardziej prozaiczna tajemnica teatru, tajemnica naprawdę wielkiego aktorstwa, tajemnica Mirosława Baki.