"Morderstwo (w) Utopii" w reż. Grzegorza Laszuka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.
Wszystko powinno się zgadzać. Podwójnie aktualny temat (kolonizowanie Marsa plus, oczywiście, pandemia), podany w lekkiej i przyjemnej formie (kryminału), niepozbawionej przy tym polityczno-filozoficznych odniesień („(w) Utopii”). Niestety, zwyciężyła grawitacja. Morderstwo (w) Utopii nie daje satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, czego twórcy szukali w przyszłości.
W spektaklu Grzegorza Laszuka chodzi oczywiście o to, że nic się nie zgadza. Są trupy, ale nie ma motywów zbrodni ani porządnego śledztwa; jest dziennik sprzed stu lat (czyli z pandemicznego roku 2020) spisany gdzieś w Polsce przez młodą dziewczynę, ale właściwie o czym on traktuje? Są jeszcze fragmenty zapomnianego eseju o radykalizmie – co jakiś czas wygłaszane ze sceny bełkotliwe mądrości typu: „nadmiar jest potrzebny do przetrwania” albo „przyjemność zasadą rozwoju”. No i telewizja z przyszłości: reklamująca osiedlanie się na Marsie i informująca, w zdawkowej i przerysowanej formie, o mniej lub bardziej pozbawionych znaczenia absurdach dnia codziennego w tym przyszłym świecie. Wszystko umieszczone zostało w ironicznej ramie (jak słyszymy na początku, chodzi o odegranie rytualnego teatrzyku gdzieś we wschodniej Polsce) z wyraźnie satyryczną intencją.
Prezentowanie science fiction w teatrze to oczywiście zadanie karkołomne, nawet wysokobudżetowa produkcja musi wydawać się uboga w porównaniu z filmowymi realizacjami gatunku. W Teatrze Polskim w Poznaniu nie znajdziemy choćby próby imitowania kinowych środków wyrazu. Za iluzję życia na Marsie wystarczyć muszą informujące o tym dialogi oraz… nagrania wideo, które regularnie wyświetlane są nad sceną. Te krótkie filmy utrzymane są w jawnie satyrycznym tonie – znajdziemy wśród nich zarówno reklamy życia na Marsie („tu żyje się lekko”), jak i fragmenty programów informacyjnych. Okazuje się więc, że telewizja na pewno przeżyje następne sto lat i zacznie nadawać sygnał z kosmosu. Jedno nagranie wyróżnia się na tle reszty – oglądamy w nim animowane, splecione, wirujące ciała aktorów umieszczone „w próżni”, ale nadal daleko tym zdjęciom do realizmu typowego dla kina aktorskiego. Wyraźnie więc widać, że twórcy zachowują duży dystans do umieszczonej w przyszłości akcji spektaklu. Począwszy od scenografii, a skończywszy na szczątkowej fabule – wszystko jest tutaj umowne i ironiczne.
Niestety trudno powiedzieć, czym de facto chce się żywić ta satyra. Utyskiwania na głupotę telewizji wydają się mocno nieświeże. Nawiązania do polityki nie ma tu zbyt wiele. Pojawiają się liczne odniesienia do historycznych postaci – usłyszymy więc o śmierci Tomasza Morusa, Karola Marksowskiego (w tym brzmieniu) czy Róży Luksemburg, ktoś przebąkuje coś o Platonie, ale doprawdy nic z tego nie wynika. Satyra u Laszuka niestety wydaje się pozbawiona intelektualnych ambicji, żywi się głupotą, a właściwie skrajnym skretynieniem scenicznych postaci. Właśnie tak, jak telewizyjne kabarety. Oglądanie kolejnych scen staje się przez to skrajnie męczące, bo miejsca wypartego intelektu nie zastępuje humor (choćby w połączeniu z tanim horrorem). W dodatku dramaturgicznie spektakl także nie przekonuje – następujące po sobie części są coraz bardziej przewidywalne oraz mechanicznie ze sobą połączone.
Niewątpliwie wiele scen zostało zrealizowanych z intencją rozbawienia publiczności, ale największy problem ze spektaklem Laszuka jest taki, że nawet wtedy ogląda się go bez żadnego zaangażowania. Może dlatego, że karykaturalna akcja nie jest prowadzona na wzór komediowy, a więc blisko publiczności, w bezpośrednim z nią kontakcie, przeciwnie – panuje nieustanny dystans, nikt nawet nie próbuje przełamać czwartej ściany czy wyjść poza narzuconą formę. Widowisko okazuje się przez to monotonne i nieskuteczne, gdy tymczasem przydałoby mu się otwarte przyznanie do jarmarcznego charakteru. Byłoby i uczciwiej, i lżej, i zapewne śmieszniej. Zamiast tego otrzymujemy jednak coś na wzór kolażu wyjętego wprost z czyjejś głowy.
Ożywczy ślad odnaleźć można w kreacji Pawła Siwiaka, próbującego czasem mrugnąć okiem do widzów. Wyczuwalną lekkość i zaangażowanie wnoszą Monika Roszko i Michał Sikorski, którzy starają się bawić swoimi rolami. Aktorsko w przedstawieniu dzieje się dużo – pojawiają się układy choreograficzne, sporo jest także bardziej swobodnego ruchu. Ta zabawa nie przenosi się jednak na publiczność. W tym względzie doskwierają zwłaszcza rozmieszczone na scenie mikrofony (podobnie było zresztą w wyreżyserowanej przez Laszuka w 2016 roku „nieautoryzowanej biografii” Romana Dmowskiego w Malarni Teatru Polskiego) – to do nich, a nie do widzów, wydają się grać aktorki i aktorzy. I podobnie jak w Myślach nowoczesnego Polaka scenografii właściwie tu nie ma – zastępują ją intensywne światła (najczęściej czerwone) rzutowane na zamykającą scenę kotarę oraz trzy duże pufy. Poszukiwaczka Monika (wspomniana Monika Roszko) i Joanna-śledczyni (Joanna Drozda) szukają więc czegoś nieokreślonego na pustej scenie – dość dobrze odzwierciedla to zasadniczy problem z Morderstwem (w) Utopii polegający na tym, że ze scenicznych działań nie wyłania się żadna głębsza idea.
Dopiero sekwencja ze Slavojem Žižkiem (Jakub Papuga) pojawiająca się pod sam koniec spektaklu sprawia, że przedstawienie nabiera rumieńców. Wreszcie otrzymujemy sporą dawkę humoru (dlaczego dopiero teraz?) dzięki bezbłędnej karykaturze słoweńskiego filozofa, ale i następującym po chwili pościgom, w których straszy jakieś widmo (Marksa?). Fizyczny humor, gruba kreska, tani horror, odejście od mikrofonów na rzecz scenicznej akcji okazują się warte więcej niż wcześniejsza godzina z okładem rozprawiania o Marsie, na którym „na pewno jest więcej życia”. Morderstwo (w) Utopii to życie odzyskuje dopiero w ostatnim kwadransie, ale jest już za późno na ratunek.