EN

12.10.2022, 18:22 Wersja do druku

Pożegnanie jesieni - metafizyczne doznania widza

fot. Bartek Warzecha / mat. Teatru Collegium Nobilium

„Pożegnanie jesieni” Stanisława I. Witkiewicza w reż. Marcina Bartnikowskiego w Teatrze Malabar Hotel. Pokaz w ramach wystawy „Witkacy. Sejsmograf epoki przyspieszenia” w Muzeum Narodowym. Pisze Izabela Winiewicz-Cybulska

Gdy piszę te słowa za oknem roztacza swe uroki jesień, a ja wciąż jestem pod urokiem trochę innej „jesieni” - tej z czytania performatywnego „Pożegnania jesieni” – jednego z wydarzeń towarzyszących wielkiej prezentacji Witkacego w warszawskim Muzeum Narodowym. Wystawę zwiedziłam pośród gigantycznego tłumu miłośników i pasjonatów tej niezwykłej twórczości, której autora nazwano tu „Sejsmografem epoki przyspieszenia”. Będąc w tłumie nie miałam możliwości oddać się subtelnym przemyśleniom w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy artysta byłby zadowolony z metaforycznej nazwy pod którą kryje się „urządzenie do wykrywania i rejestracji drgań skorupy ziemskiej”. Może tak właśnie powinniśmy go odtąd nazywać, biorąc pod uwagę szczególną bystrość w obserwacji sztuki i rzeczywistości w dobie przyspieszenia cywilizacyjnego pierwszej połowy ubiegłego stulecia. Wystawa miała wydobyć nowe znaczenia z tej bogatej twórczości, ale widzom takim jak ja wystarczała możliwość jej dokładnego poznania nawet bez kontekstów teoretycznych.

Jeśli na wystawie mamy spotkać się z Witkacym – genialnym malarzem, teoretykiem sztuki, też fotografikiem, pisarzem i dramaturgiem (dla wielu pozostanie pewnie wciąż ekscentrykiem i dziwakiem) – to nie może zabraknąć tu teatru. Właściwie jego obrazy – jak mówił Tadeusz Boy-Żeleński – są teatrem zastygłym na płótnie, który żyje tak intensywnie, że artysta, wykorzystując aktora, urzeczywistnia ten nadmiar przeżyć, przekształcając jednocześnie teatr w serię nieruchomych obrazów, za pomocą których odtwarza sens życia. Jest u Witkacego sztuka w wielu aspektach. Wydaje się brakować muzyki, ale patrząc na obrazy niejednokrotnie mamy wrażenie, że muzyczne struktury udało się artyście z powodzeniem przenieść na płótno, bo chwiejną jest zwykle linia graniczna pomiędzy tymi sztukami. Za pomocą kolorów można wyrazić dźwięki.

Myślę o muzyce, choć nie jest ona potrzebną w czytaniu performatywnym, będącym dla mnie próbą odczytania emocji za pomocą małej teatralnej formy, w której improwizacja może połączyć się ze scenicznym ruchem. Widz uczestniczy w swoistym performansie, a skupiając uwagę na tekście może znajdzie w swojej wyobraźni miejsce na muzykę. Myślę o Witkacym i o muzyce zanim jeszcze artyści rozpoczną swój mały spektakl na tej specyficznej muzealnej scenie, bo dzień czytania performatywnego zbiegł się akurat ze Światowym Dniem Muzyki. Czy uwielbienie dla tej dziedziny sztuki mógł Witkacy „wyssać z mlekiem matki”, która ukończyła konserwatorium warszawskie, a po studiach rozpoczęła pracę jako nauczycielka muzyki?
Z opracowanego przez nią „Elementarza muzycznego” uczył się mały Staś, który będzie mówił po latach, że do siódmego roku był pozbawiony zdolności muzycznych i nienawidził muzyki, ale potem – „namaszczony olejami świętymi” w czasie ciężkiej choroby - stał się zupełnie innym dzieckiem i tak rozwinął słuch, że pod dyktando muzyczne umiał zapisać nuty. Ta muzyczna namiętność podobno jednak wygasła, choć żona wspominała, że przy porannej toalecie pod prysznicem Witkacy często śpiewał własne kompozycje. W towarzystwie lubił też improwizować na fortepianie grając tak zwane „chlusty”. Jest coś wspólnego w muzycznych dźwiękach i malarskich tonach. Czasem obraz pełen jest rytmicznych i harmonijnych tonów, a czasem może zadziwić dysharmonią barwnych dźwięków.

Czytanie performatywne „Pożegnania jesieni” przygotowali artyści z niezależnej teatralnej grupy Teatr Malabar Hotel. Stanisław Ignacy Witkiewicz patronuje wszystkim ich działaniom,
o czym świadczy nawet nazwa. Malabar występuje w trzech dramatach Witkacego – między innymi w „Niepodległości trójkątów” – w jednym z pierwszych spektakli duetu artystycznego Bartnikowski-Bikowski, który właśnie przygotował czytanie w muzealnej scenerii. Nazwa grupy jest literacką kreacją, zwłaszcza że ci, którzy ją wymyślili kochają zarówno Witkacego jak i Indie, gdzie w Koczinie (w stanie Kerala) znajduje się hotel o takiej nazwie. Artyści z Malabaru są zawsze z Witkacym, bo w centrum ich zainteresowań jest Forma powiązana z plastyką – ważne miejsce zajmuje lalka i maska. Tworzony przez nich Teatr – jak mówią – to „mieszanka tęsknoty za nieznanym” z Witkacowskim absurdem i własnymi marzeniami teatralnymi, które mają szansę urzeczywistnienia na oczach widzów. W repertuarze są więc dzieła mistrza. Ich interpretacja świadczy, że Teatr Malabar to wyjątkowa wrażliwość na język Witkacego, co zostało podkreślone w recenzji premiery „Pożegnania”. Spektakle zawsze wzbogacone są o oryginalne elementy plastyczne.

„Pożegnanie jesieni”, którego premiera miała miejsce w styczniu 2019 roku, obejrzałam dwukrotnie: na scenie Teatru Collegium Nobillium w Akademii Teatralnej i potem w ramach „Zamojskiego Lata Teatralnego”. Przekonałam się, że istotnie, artyści potrafią uchwycić i ukazać tę dramatyczną siłę zawartą w słowie, posługując się przy tym gadającymi maskami, które w skojarzeniach mogą zaprowadzić widza prosto do Firmy Portretowej. To właśnie maski - niczym witkacowskie „rozwydrzenie form i kolorów” - sprawiają, że na scenie wyobraźni widzimy całą plejadę postaci. Maska w Teatrze Formy, zajmując miejsce aktora, wykracza poza materialny przedmiot. Mamy więc w czytaniu performatywnym, odbywającym się w scenerii warszawskiej wystawy, całe mnóstwo postaci – osoby, które Witkacy znał, „wprowadzał” do swych dramatów, osoby, z którymi kłócił się, obrażał czy przyjaźnił. Wszystko to za sprawą tekstu, ale też czterech masek ze spektaklu i całego mnóstwa towarzyszących nam osób z portretów, bo jako scenerię artyści wybrali to pomieszczenie, w którym zgromadzone portrety wykonane w ramach Firmy, mają tę moc cofnięcia nas w czasie. Artyści nie zdecydowali się na salę, w której twarze gęsto wyeksponowano na fioletowym tle. Wybrali tę, w której dodatkowo tapeta w zielone wzory potrafiła uruchomić naszą wyobraźnię nasuwając skojarzenia z dawnym wystrojem wnętrza. Cofamy się więc do tamtej „jesieni” (choć nie była ona dokładnym odwzorowaniem „tamtej” rzeczywistości) i wyczuwamy, że jest to w istocie pożegnanie, bo system wartości chyli się ku upadkowi, a ludzie, którym coraz trudniej jest „wytrzymać życie” staną się niedługo bezrefleksyjnymi maszynami; niektórzy z tego życia wręcz zrezygnują - jak bohaterowie dramatu i na koniec sam jego autor.

Artyści umiejętnie wybrali z literackiego utworu momenty łatwe w odbiorze dla każdego widza – relacje interpersonalne umieszczone gdzieś pomiędzy sztuką i filozofią, życiem i erotyką. Sugestywnie odtworzyli sceny, które mogły wywołać uśmiech i też takie, które skłaniały do refleksji. Nieprzypadkowo Atanazego Bazakbala obserwujemy na tle „Kompozycji” pokazującej „Walkę” czy „Rąbanie lasu”, choć jak wiadomo, nie jest to scena dosłowna, lecz stworzona za pomocą plastycznego języka dynamicznych, ekspresyjnych form, trochę surrealistycznych i fantastycznych, zmierzających gdzieś ku abstrakcji. To typowe dla twórcy dramatu „potwory” z błyskiem poczucia charakteru i wyrazu. Świat wyobraźni artysty utrwalony na płótnach w grze z maskami, które pojawiły się po to aby… zagrać – i jak maska odsłonić lub zasłonić świat emocji - tworzy tu niepowtarzalne, wręcz metafizyczne, przeżycie. Mówiąc słowami Witkacego – jest to stan pojmowania dziwności życia i istnienia.

Cztery gadające maski, uosabiające bohaterów dramatu, sprawiają wrażenie „działania” pośród licznych osób towarzyszących, znanych z z portretów. Moją uwagę przyciąga Czesława Oknińska, może dlatego, że ten portret nie emanuje mnogością kształtów i barw. Spojrzenie drobnej istoty, o krótkich włosach blond, z czerwoną szminką na ustach, przypomina, że była to najważniejsza kobietą w ostatnich chwilach życia artysty. Jest tu też okazały portret Jadwigi Witkiewiczowej, żony artysty – wyjątkowy, bo ukazuje niemal całą postać, a wiadomo, że artysta nie malował tak zbyt często, gdyż zwykle to głównie twarz, z całym bogactwem wewnętrznych przeżyć i emocji, dostarczała największych twórczych inspiracji. Choć kobiet i romansów w życiu Witkacego było wiele – jak pisze Małgorzata Czyńska – wręcz cały „metafizyczny harem”, to jednak na muzealnej scenie „Pożegnania jesieni” pojawiają się tylko dwie. Bela Hertz (czyli Hela Bertz) to kobieta demoniczna i amoralna, której uosobieniem jest rzeźbiarska głowa z wyrazistą twarzą. W Zosi Osłabęckiej odnajdujemy delikatną i kruchą Jadwigę Janczewską (była złotą blondynka z ciemnymi brwiami) - narzeczoną artysty, postać tragiczną która tu na scenie także pożegna się z życiem. To maska delikatna, jakby efemeryczna – fragment twarzy sprawiającej wrażenie, że za chwilę poddana zostanie destrukcji. Maski pozbawione dosłowności doskonale uruchamiają wyobraźnię - skłaniają widza do indywidualnych przemyśleń.

Oprócz gry form na tej specyficznej muzealnej scenie widz obserwuje grę kolorów, bo centralnym punktem „scenografii” jednej ze scen dramatu jest wizerunek, który wyróżnia się spośród innych mocną i sugestywną barwą – zestawieniem błękitów, zieleni i czerwieni. To pastelowy portret Emilii Witowskiej, namalowany w marcu 1938 roku i może dlatego dymiące kominy w tle przywodzą na myśl ostatni autoportret artysty z tego samego roku – wizerunek umieszczony w podobnej – profetycznej – scenerii. Biorąc pod uwagę siedem kategorii opisanych w Regulaminie Firmy Portretowej (jednoosobowej, stworzonej przez Witkacego głównie dla celów zarobkowych), Witowska „należy” do kategorii B + d – jest więc pokazana „z pewnym podcięciem cech charakterystycznych”, a nawet „spotęgowaniem charakteru”, bardziej „kreskowo” niż w typie A (który był najbardziej „wylizany”), z możliwością zachowania „ładności” (ta była w portretach kobiecych). Wykonany bez narkotycznego wspomagania, nawet bez palenia papierosów czy picia czegokolwiek, co skrupulatnie artysta odnotowywał na każdym portrecie, tworząc w ten sposób rozbudowaną sygnaturę. Ten wizerunek zwraca uwagę widza, mimo że jego kolorystyka jest trochę podobna do ściennej tapety. Dekoracyjne czerwone wykończenie sukni – stylizowane kwiaty – dają gorący kontrast, dlatego żółta maska z czerwonymi oczodołami uosabiająca księdza Hieronima Wyprztyka z Zakonu Paralelistów, animowana przez aktora, tworzy na takim tle szczególny obraz.

Wraz z bohaterami dramatu (i z muzealnymi krzesełkami) podróżujemy przez kolejne sale ekspozycyjne, „przyporządkowane” epizodom akcji. Gdzieś po drodze mijamy rysunkowe maski ze „Sjesty” i z „Plaży”; są też „Nieszczęśni Kochankowie: Dypurg Perdirluszko i Joanna Chędoróg”, którzy - jak wielu innych - nie uczestniczą w akcji tego dramatu, nie są nawet z Firmy Portretowej, ale tworzą tę niebywałą galerię witkacowskich postaci-potworów, bohaterów wielkiego teatru wyobraźni, którego – za sprawą Malabaru – staliśmy się uczestnikami. Kolejne sale ekspozycyjne, w których odbywa się czytanie performatywne, zostały wybrane tak, że mamy wrażenie, iż na koniec symbolicznie znikają nam sprzed oczu barwne obrazy, bo tak jak zmienia się akcja – zmienia się rzeczywistość w tym fantasmagorycznym świecie wypełnionym różnorodnością „ludzkich typów” miotanych kaprysami i popędami. Przed naszymi oczami przesuwają się rysunki, fotografie z podróży (jest w dramacie też i taki wątek). Aż trudno uwierzyć, że w tak krótkim spotkaniu literatury, teatru i malarstwa mogliśmy do głębi poruszyć nasze emocje.

Twory sztuki są różne między sobą – mówił Witkacy głosem jednego z bohaterów – ale mają jedną cechę – przewagę formy i tym różnią się od innych zjawisk i przedmiotów. Ta szeroko rozumiana Forma (przez duże F) zadziałała tu właśnie na widza, który wyszedł z pustego Muzeum trochę jak z teatru, a zasłona październikowego wieczoru pogłębiła metafizyczne wrażenia i odczucia. Oprócz doskonałego pomysłu z takim właśnie kontaktem ze sztuką, w której fragment literackiego dzieła „na żywo” zespolił się w jedną całość ze sztuką wizualną, Muzeum Narodowe stworzyło wyjątkową możliwość krótkiego obcowania z artystą niemal sam na sam, w ciszy, bez tłumu zwiedzających, gdy po czytaniu można było pozostać na ekspozycji jeszcze na małą chwilę. Szkoda, że wystawa już dobiegła końca. To wydarzenie już nie powtórzy się i żal, że czytanie performatywne odbyło się tylko dwa razy. „A jednak dobrze jest, wszystko jest dobrze (…) może nie? Dobrze jest, psiakrew, a kto powie, że nie to go w mordę”.

Źródło:

Materiał nadesłany