„VHS” Marcina Bałczewskiego w reż. Sławomira Narlocha w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Eryk Maciejowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Nostalgia za latami dziewięćdziesiątymi może przybierać różne formy, bo różnie te lata pamiętamy. Inaczej myślą o nich ci, którzy byli wówczas dziećmi, inaczej ci, którzy wchodzili w dorosłość, a jeszcze inaczej ci, którzy byli wtedy dojrzałymi lub wręcz starszymi ludźmi. Główny bohater VHS, Mateusz, właśnie wszedł w dorosłość i próbuje odnaleźć się w świecie nowych możliwości, jaki nastał po upadku komuny. A Sławomir Narloch, reżyser prapremiery w łódzkim Teatrze Powszechnym, to przedstawiciel pokolenia, które ostatnią dekadę XX wieku pamięta z perspektywy dziecka. Tę specyficzną perspektywę wyraźnie czuje się w spektaklu, choć przecież reżyser jest dziś wiekowo i życiowo w podobnym momencie, w jakim był trzy dekady temu jego bohater.
VHS to monodram (chociaż na scenie pojawia się jeszcze grająca na trąbce Zuzanna Glądys) zrealizowany na bogato, z rozmachem godnym pełnoobsadowego widowiska. Już na wejściu widzów wita pełnowymiarowa replika dystrybutora paliwa pod zadaszeniem jak na stacji benzynowej CPN, a później jest tylko więcej atrakcji. Na scenie zobaczymy więc stary telewizor z podłączonym magnetowidem, mnóstwo oryginalnych i nieoryginalnych kaset wideo, nie zabraknie też częstowania widzów winem musującym (oczywiście Cin Cin) i choineczkami Wunder-Baum; atmosferę epoki można więc całkiem dosłownie poczuć wieloma zmysłami. Na scenę wjeżdża świetnie utrzymany, zielony polonez. Nie makieta, czy imitacja; to autentyczny samochód. Mateusz entuzjastycznie błyska światłami, macha wycieraczkami i puszcza muzykę (z kaset magnetofonowych). Muzyki, dodajmy, jest w spektaklu dużo i są to, rzecz jasna, hity z satelity – prosto z różowych lat dziewięćdziesiątych. Kto lubi teleturniej Jaka to melodia, ten na pewno będzie się dobrze bawił.
Realizacyjne rozpasanie może budzić ambiwalentne reakcje. Trudno nie czerpać dziecięcej frajdy z faktu, że na scenie jest prawdziwy magnetowid, który połyka (prawdziwą) kasetę VHS z krzywo nalepioną etykietą, by tuż po chwili z elektromagnetycznej śnieżycy wyłonił się wymarzony film... niekoniecznie dla dzieci. Cały ten nawał atrakcji zdaje się służyć przede wszystkim czarowaniu widza, ale nie niesie za sobą jakiejś dodatkowej warstwy sensów. Na scenie dominują rekwizyty z epoki, co podkreśla autentyzm opisywanej historii i przeniesienie widzów w przeszłość. Ten pęd do autentyczności wydaje się miejscami aż przesadzony: na samym końcu widzowie muszą oglądać nagrania z dzieciństwa reżysera, gdzie również przewijają się wątki wypożyczalni kaset wideo. Rozum mówi, że jest to wszystko trochę tanie – nie trzeba przecież wjeżdżać na salę teatralną warkoczącym polonezem, żeby przywołać ducha epoki, a z faktu, że obejrzę dziecięce nagrania reżysera nie wynika, że bardziej przejmę się opowiadaną historią. Co jednak są warte racje rozumu, skoro serce kwiczy z radości, bo na scenie pojawiają się artefakty z dawno minionego dzieciństwa? Trzeba rozstrzygnąć samodzielnie, ale ja lubię się w teatrze dobrze bawić, a na VHS bawiłem się przednio – chociaż nie jest to wcale wesoła historia.
Główny bohater, Mateusz, to młody człowiek tuż za progiem dorosłości, z żoną i małym synem. U progu lat dziewięćdziesiątych nieco przypadkiem zaczyna sprzedawać magnetowidy, w dodatku w warunkach dziewiczo wolnego rynku, na którym są popyt i podaż, ale prawie nie ma odgórnych regulacji. Mateusz może więc łatwo rozkręcić złoty interes polegający na organizowaniu pokazów filmów na wideo, po których każdy może kupić magnetowid i oglądać najnowsze hollywoodzkie produkcje w domowym zaciszu. Ludzie w nowej Polsce, już wolnej, ale ciągle pokrytej szarugą poprzednich dekad, łakną wszystkiego, co zachodnie, kolorowe i kapitalistyczne, ale sukces ma swoją cenę i Mateusz będzie musiał ją zapłacić. Tą ceną jest zrujnowanie stosunków rodzinnych. Żona i syn są „grane” przez manekiny, co wśród dosłownych gadżetów z epoki nadaje tym postaciom osobny status.
Znamy takie historie: opowieści o wchodzeniu w dorosłość, o karierze, możliwościach i ich kosztach – to już było tyle razy, że można wzruszyć obojętnie ramionami. Cóż więc z tego, że Narloch serwuje tę dość uniwersalną opowieść w sztafażu lat dziewięćdziesiątych? VHS broni się przede wszystkim tym, że pomimo ostentacyjnie efekciarskiej formy, jest dynamicznie i przekonująco zagrany. Sebastian Jasnoch wchodzi w rolę Mateusza jak nóż w masło i serwuje widowni bohatera pełnego wulkanicznej energii, który z charyzmą i entuzjazmem opowiada o swoim życiu. Jest jednocześnie magnetyzujący i budzący nieufność, pełen radości i lęku zarazem, a bezmyślność miesza się w nim z momentami refleksji. To typ bazarowego cwaniaczka, od którego dzieci kupowały kartridże z grami na Pegasusa, a ich ojcowie dyskretnie nabywali kasety wideo z Teresą Orlowski. Gdy Mateusz pokazuje filmy w świetlicach, jest zabawny, gdy nie ma pieniędzy na zabawki dla syna, budzi litość, a gdy łapie kiłę – ogląda się go ze złośliwą satysfakcją. To człowiek, z którym niekoniecznie chciałoby się wchodzić w interakcje, ale którego trudno nie lubić, bo chociaż nie brakuje mu wad, to zasadniczo kierują nim te same motywacje co każdym. W zakończeniu spektakl wybrzmiewa goryczą, chociaż wygłaszane przez Mateusza słowa „kapitalizm to zło” nie niosą za sobą takiej mocy, jak chyba miały to robić w zamierzeniu. Wiele ze swoich nieszczęść Mateusz sprowadził na siebie sam, a nowy, kapitalistyczny świat tylko mu to umożliwił (tak jak i umożliwia to dalej w dniu dzisiejszym). Kto więc ponosi winę? Świat wolnego rynku? Czy Mateusz? A może po trochu wszyscy?
Nie znajdziemy w spektaklu odpowiedzi, bo nikt ich tam tak naprawdę nie szuka. Chociaż bohater spektaklu jest postacią wielowymiarową, to w VHS nie chodzi o pogłębione analizy społeczne – to po prostu nostalgiczna opowieść o wzlocie i upadku pewnego mikroprzedsiębiorcy, oprawiona w czarujące widzów dźwięki, kolory i zapachy. Zrobiono to jednak tak sprawnie, że wszystko można twórcom wybaczyć. Gdy Jasnoch popisuje się przed widownią, która dosłownie je mu z ręki i wybucha śmiechem przy najdrobniejszym nawet żarcie, wtedy wszystkie zastrzeżenia odchodzą w kąt. Tego człowieka chce się słuchać i chociaż dobrze wiadomo, do czego wszystko ostatecznie doprowadzi, to łatwo jest się w tym spektaklu zanurzyć i dać porwać opowieści. Serce mówi, że to lubi; że po to chce się chodzić do teatru, by dać mu się oczarować.
VHS to siedemdziesiąt minut naprawdę przyzwoitej rozrywki, dobrze zrealizowanej i równie dobrze napisanej. Tekst Marcina Bałczewskiego został wyróżniony w konkursie Komediopisanie organizowanym przez Teatr Powszechny. Spektakl jest zabawny, nostalgiczny i poruszający; zmienia tonację w zależności od wymogów sytuacji, zręcznie kontrując śmiech wzruszeniem. Nie wnosi wiele do wiedzy o „najntisach”, a jednak daje szanse na przyjemnie spędzony wieczór. To wcale niemało, a może nawet bardzo dużo.