EN

5.12.2024, 11:26 Wersja do druku

110 lat temu urodził się Stanisław Dygat, pisarz, tłumacz, scenarzysta

„Aby być pisarzem, trzeba być najpierw człowiekiem; bez tego stażu w ludzkości w ogóle nie ma sensu brać pióra do ręki”. 5 grudnia 1914 r. w Warszawie urodził się Stanisław Dygat, pisarz, tłumacz, scenarzysta filmowy, autor powieści „Jezioro Bodeńskie”, „Disneyland”, „Dworzec w Monachium”.

fot. archiwum Władysława Miernickiego/ Narodowe Archiwum Cyfrowe/ Wikipedia/ domena publiczna

Jego prapradziadkiem był Ludwik Mierosławski (1814-78), przywódca powstań w Wielkopolsce w 1846 i 1848 roku i pierwszy dyktator powstania styczniowego, a dziadkiem Ludwik Dygat (1839-1901), uczestnik zrywu w 1863 roku. Ojciec Antoni Dygat (1886-1949) był architektem, projektantem wielu przedwojennych budynków - urodził się we Francji, dzięki czemu jego syn również miał francuskie obywatelstwo. Matką była Jadwiga z domu Kurowska. Rodzice Stanisława poznali się w Paryżu.

Życie w przedwojennej stolicy Stanisław Dygat wspominał po latach jako pasmo wspaniałych zabaw. Próbował być bokserem i tenisistą. Maturę zdał, mając już 21 lat, potem studiował w Wyższej Szkole Handlowej, na architekturze i filozofii, ale nie uzyskał dyplomu. "Forma nauki na uniwersytecie była dla mnie równie nieciekawa i odpychająca, jak system nauki w szkole" - opowiadał w Polskim Radiu (1970). "W końcu wydało mi się, że pisanie jest najłatwiejsze, a przecież coś w życiu trzeba robić" - dodał.

"Przed wojną, co tydzień była inna wystawa Wiadomości Literackich na placu Saskim" - wspominał Stefan Kisielewski. "W każdy poniedziałek zabierano to i robiono nową. Otóż przychodził jakiś młody człowiek, który wynosił wszystko, z własnego amatorstwa to robił… Nikt nie wiedział, kto to jest. To był Staś Dygat, który zresztą nic wtedy nie pisał" - napisał w "Abecadle Kisiela" (1990).

"Właściwie pisarzem, jak przez lata wszystkich przekonywał, został mimochodem. Przez przypadek, z… niezdolności. W latach szkolnych to nie matematyka, a język polski sprawia mu największą trudność. Ma problemy z pisaniem prac na zadany temat, ortografią (sporadycznie) i gramatyką. Do końca życia nie opanuje zasad interpunkcji" - napisała Lidia Sadkowska-Mokkas w książce "Dygat Pan" (2020).

Stanisław Dygat debiutował na łamach prasy opowiadaniem "Różowy kajecik" w 1938 roku - przypomniał Janusz R. Kowalczyk (culture.pl, 2021).

Pisywał opowiadania, myślał o powieści, przede wszystkim zaś bywał w kawiarniach i modnych lokalach w towarzystwie Witolda Gombrowicza, Światopełka Karpińskiego, Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, Zbigniewa Uniłowskiego.

Po wrześniu 1939 roku Dygat, legitymujący się francuskim paszportem, został przez Niemców internowany w obozie w Konstancji. Do Warszawy wrócił w grudniu 1940 r., zaangażował się w podziemne życie literackie, w swojej pierwszej powieści, "Jezioro Bodeńskie", opisał przeżycia z czasów internowania - ukazała się już po wojnie, w 1946 roku.

"To było odświeżające, tak oryginalna książka" - ocenił Kisiel, któremu Dygat dał rękopis do czytania jeszcze podczas okupacji. "Później Pożegnania tak samo doskonałe. Nigdy źle nie pisał. Wszystko pisał dobrze. Miał wrodzony talent" - podkreślił Kisielewski.

W 1943 roku Janusz Minkiewicz napisał: "Staś szedł z Czesiem Warszawą/ I Cześ rzecze do Staszka:/ - Polska, bracie, rzecz wielka! Staś przytaknął: - I ważka! […] Wówczas, widząc w ich twarzach/ Piętno Polski wyryte,/ Chytry Szkop podszedł do nich:/ - Ausweis - charknął - ich bitte!/ Lecz to ich nie speszyło,/ Bo wyjęli zza bluzki:/ Cześ - swój paszport litewski,/ Staś - swój paszport francuski". Złośliwa "Fraszka na Czesia i Staszka", jak łatwo się domyślić, opisywała Dygata i Czesława Miłosza.

Po wojnie Dygat osiadł w Łodzi, gdzie związał się z pismem "Kuźnica". Córka pisarza, Magda Dygat, w opublikowanych po latach wspomnieniach o ojcu zatytułowanych "Rozstania" (2001) napisała, że w tym okresie uważał on socjalizm za przełom w historii ludzkości i dlatego zapisał się do partii, która skierowała go do Wrocławia. Był tam prezesem lokalnego oddziału Związku Literatów Polskich. Próżno jednak szukać w twórczości Dygata śladów socrealizmu. Na pytanie, jak to możliwe, odpowiedział z charakterystycznym grasejowaniem: "Phóbowałem, ale nie pothafiłem".

"Bardzo zdolny. Ja go cenię, bo to pisarz, który się potrafił ustawić poza komunizmem - ale nie przeciw, poza socrealizmem, poza wszystkim. Miał swoje zainteresowania, swoją linię" - opowiadał Kisiel.

Uchodził za człowieka leniwego, który pisze tylko wtedy, gdy musi. "Cechą jego pisarstwa było lenistwo" - mówił Tadeusz Konwicki w dokumentalnym filmie Pawła Woldana pt. "Chłopiec z Disneylandu" (1996). Krążyły legendy, że "Pożegnania" i "Podróż" napisał zamknięty przez przyjaciół w pokoju. Podobno miał jedno specjalne niedokończone opowiadanie, które odczytywał na wieczorach autorskich, gdy z sali padało pytanie: "nad czym pan teraz pracuje?".

"Miał taką maksymę życiową, że mężczyźni prawdziwie inteligentni robią wszystko, aby nic nie robić. Trzeba się cieszyć życiem po prostu" - wspominał Kazimierz Kutz. Sam Dygat wyjaśniał: "lenistwo nie pozwala mi robić byle czego" - co zapamiętał Jerzy Kawalerowicz ("Gwiazdy w zbliżeniu", 1995).

"Pisanie uważał za coś wstydliwego - jakby niestosownego - a wszelkie rozmowy czy dyskusje o pisaniu uważał za żenujące" - napisał Kazimierz Kutz ("Klapsy i ścinki. Mój alfabet filmowy i nie tylko", 1999). "Kiedyś pojawił się we Wrocławiu i zmusił mnie, abym poszedł z nim na spotkanie z czytelnikami w Klubie Dziennikarzy i zabrał ze sobą ręcznik" - wspominał. "Zwaliła się kupa docentów z uniwersytetu, którzy toczyli uczone wywody na temat jego książek, a potem stawiali zaskakujące pytania. On sterczał na środku sali zażenowany, trzymał się krzesła i kiwał się jak łodyga na wietrze. Odpowiadał krótko: - tak lub niemożenie wiem. Kiedy go w końcu zapytano, co sądzi o filmach Bergmana, rzekł: - Dobrze sądzę. I dał mi rozpaczliwy znak. Rzuciłem ręcznik. Poddałem go" - relacjonował Kutz.

"Do Kazimierza Brandysa miał mówić: Naprawdę szczęśliwy jestem tylko w pociągu albo w samolocie, kiedy już wyjechałem, a jeszcze nie dojechałem" - napisała Lidia Sadkowska-Mokkas.

"Był mistrzem trudnej i niemodnej dziś sztuki układania fabuły, zawiązywania intrygi, tworzenia postaci. Tworzył je w swych książkach i w życiu. Sam ciągle zaplątany w wydarzenia nieprawdopodobne, zawikłania zabawne i wzruszające. Wiązał je, przetwarzał i wrzucał do swoich powieści" - napisał o Dygacie Janusz Głowacki. "Książki jego nie zdążyły wejść w fazę gorzkiej dojrzałości. W pamięci pozostawało piękno narracji, prostota, zaskakująca zwykłość opisywanych zdarzeń, nostalgiczne tony, wszechpobłażliwość dla człowieka, rozsądek niewolny od goryczy" - wyjaśnił.

W powojennej Warszawie - do której wrócił w 1950 roku - Dygat był jedną z centralnych postaci życia artystycznego i towarzyskiego stolicy, skupiał wokół siebie liczne grono pisarzy, filmowców oraz sportowców. Powtarzano jego bon moty, a także plotki o nim, a zwłaszcza o jego małżeństwie z Kaliną Jędrusik i licznych romansach. Był bohaterem - nie zawsze z tego powodu zadowolonym - krążących anegdot.

"Był wdziękiem, dowcipem, inteligentną lekkomyślnością. Nie znosił celebracji, patetycznych póz i nudziarstwa. Wśród wielu swoich talentów posiadał talent do zabaw i weselenia się" - zanotował Jerzy Andrzejewski w zapiskach "Z dnia na dzień".

"Budził zaufanie szczególne. Miał w sobie coś absolutnie bezinteresownego, o czym wiedziały wszystkie dzieci, psy i koty w okolicy" - ocenił Kutz.

Przez bezpiekę nazywany był "księciem warszawskim". "Miał bowiem w SPATiF-ie własny stolik, a w willi na Żoliborzu - niezależny salon, przez Agnieszkę Osiecką nazywany małpim gajem. Wraz z Kaliną Jędrusik przyjmowali w nim wszystkich liczących się reżyserów, aktorów, pisarzy, prawników, sportowców. Mówiono, że kto nie bywa u Dygatów, tego nie ma, nie istnieje" - wyjaśnił Janusz R. Kowalczyk.

Dygat współpracował z wieloma czasopismami, m.in: "Kuźnicą", "Twórczością", "Przeglądem Kulturalnym", "Życiem Literackim", "Literaturą", "Polityką". Należał do Związku Literatów Polskich. Wydał powieści: "Jezioro Bodeńskie" (1946), "Pożegnania" (1948), "Podróż" (1958), "Disneyland" (1965), "Karnawał" (1968), "Dworzec w Monachium" (1973) oraz kilka zbiorów opowiadań. Wielką popularnością cieszyły się jego felietony z cyklu "Rozmyślania przy goleniu".

Tadeusz Konwicki w "Kalendarzu i klepsydrze" poświęcił Dygatowi kilkanaście stron. Opisał m.in., jak w marcu 1968 roku spotkał Dygata na ulicy, wystrojonego i z kwiatami. "Dokąd to, Stasiu? - pytam pełen najgorszych przeczuć. - A umówiłem się z Dorotą - rzecze mistrz bagatelnie. - Stasiu, ile lat ma jej ojciec? - A bo ja wiem. Może czterdzieści pięć, może czterdzieści sześć - w głosie mistrza słyszę wyraźną niechęć. - Stasiu, przecież dałeś słowo, że nie będziesz podrywać dziewcząt, których ojcowie są młodsi od ciebie. Dygat robi się czerwony ze złości. - Teraz już nieaktualne! - krzyczy na całą ulicę. - Po przemówieniu Gomułki wszystko nieważne! Moja przysięga też nieważna!" - napisał Konwicki.

Z przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Dygat zrezygnował blisko dekadę wcześniej, w listopadzie 1957 roku - gdy komuniści nie zgodzili się na wydawanie miesięcznika "Europa". Od tej chwili pisarz unikał wszelkich form organizacyjnej przynależności, nie kryjąc krytycznego nastawienia do poczynań władzy. W 1964 roku podpisał "List 34" w obronie wolności słowa, a w styczniu 1976 roku był jednym z sygnatariuszy "Memoriału 101", skierowanego do Sejmu przeciwko planowanym zmianom w konstytucji. Aż nadto by stać się obiektem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa.

"Wspominałem już o mojej gorącej linii telefonicznej ze Stasiem Dygatem" - opowiadał Tadeusz Konwicki Katarzynie Bielas ("Pamiętam, że było gorąco", 2001). "Wiedzieliśmy, że jesteśmy podsłuchiwani, bo kiedyś podsłuchujący - jakiś dżentelmen, człowiek naprawdę godny, co słychać było po głosie - wtrącił się i powiedział: - Panowie, panowie, naprawdę to już przesada. I myśmy, skonsternowani, uznali, że ma rację. Ale też dostarczaliśmy im rozrywki. Uważaliśmy, że skoro słuchają, to niech coś z tego mają. Na przykład zaczynaliśmy niezwykle wychwalać reżym, podziwiać jego mądrość, dalekowzroczność. Czuliśmy wtedy w słuchawce wielkie ciepło, szalone milczące zadowolenie. Aż tu nagle jak nie zaczniemy bluzgać - konsternacja" - wspominał.

"Był współautorem dwóch sztuk teatralnych: Zamachu z Tadeuszem Brezą i Nowego Świętoszka z Janem Kottem. Przekładał z angielskiego, francuskiego, czeskiego rosyjskiego: Sartre'a, Delarue, Eurypidesa, Sofoklesa, Szekspira, Szajnina i Haška" - przypomniał Janusz R. Kowalczyk. "Za najważniejsze jego tłumaczenia uchodzą: Wieczór Trzech Króli Williama Szekspira i Król Edyp Sofoklesa" - dodał. "Truman Capote zachwycił się jego adaptacją Śniadania u Tiffany'ego do tego stopnia, że zrezygnował z tantiem autorskich, żeby przedstawienie warszawskiego Teatru Komedia mogło w 1965 roku dojść do skutku" - podkreślił.

Książki Stanisława Dygata doczekały się licznych przekładów (m.in. na angielski, francuski, litewski, niemiecki, rosyjski, szwedzki, węgierski) oraz adaptacji filmowych, teatralnych i radiowych.

Wielką pasją Dygata od najmłodszych lat był film . "Bez pamięci zakochuje się w kolejnych aktorkach, które zna wyłącznie z ekranu. W życiu prywatnym też wybiera aktorki" - napisała Lidia Sadkowska-Mokkas. Był mężem Władysławy Nawrockiej (1917-2007) oraz Kaliny Jędrusik (1930-91). "Z drugą żoną pisarz tworzył niestereotypowy związek - w sprawach seksu dali sobie wolną rękę" - przypomniał Janusz R. Kowalczyk. "Cudowne małżeństwo, niedojrzalcy, dzieci kosmosu" - komentował ich przelotne romanse, kolejne odejścia i zejścia, mieszkający u nich przez kilka lat Kazimierz Kutz.

Fascynował go Hollywood, był znawcą kina amerykańskiego, publikował w "Filmie" i "Ekranie". Współpracował z kinematografią jako scenarzysta, autor dialogów, konsultant. W latach 1956-57 był kierownikiem literackim Zespołu Filmowego "Iluzjon". Incydentalnie bywał aktorem (m.in. w "Spóźnionych przechodniach" Jana Rybkowskiego i "Zezowatym szczęściu" Andrzeja Munka).

Jego "Pożegnania" zekranizował w 1958 r. Wojciech Jerzy Has. W 1967 r. Janusz Morgenstern według powieści "Disneyland" nakręcił film "Jowita". Janusz Zaorski w 1986 r. sfilmował debiutanckie "Jezioro Bodeńskie". W 1977 r. "Dworzec w Monachium" pod tytułem "Palace Hotel" przeniosła na ekran Ewa Kruk. Film miał premierę w 1983 r., pięć lat po śmierci pisarza.

Odbywająca się 2 grudnia 1977 r. kolaudacja tego filmu uchodzi w powszechnej opinii za ostatni gwóźdź do trumny Dygata. "Zapędzili go w narożnik i znokautowali. Prym w tym plutonie egzekucyjnym wodził Bohdan Poręba. Ale i przyjaciele zawodzili go nie raz, w chwilach dla niego trudnych. To bolało go najbardziej" - wspominał Kazimierz Kutz.

"On się szalenie przejął tym, że była dyskusja w Urzędzie Filmowym, prowadził ją Janusz Wilhelmi, nieboszczyk, który zaatakował potwornie Dygata, a po nim wszyscy atakowali, co Dygat potem skomentował z goryczą: A moi przyjaciele siedzieli cicho, Konwicki, inni, nikt nie zabrał głosu w mojej obronie. Wrócił do domu, dostał ataku serca i umarł. Przejął się tym, że jego przyjaciele go nie bronili" - opowiadał Kisiel.

"Dygata objęto absolutnym zakazem druku. SB planowała zintensyfikowanie dalszych akcji neutralizujących pisarza. Zamierzeń tych nie wprowadzono w czyn z powodu przedwczesnej śmierci szykanowanego figuranta" - przypomniał Janusz R. Kowalczyk.

Stanisław Dygat zmarł 29 stycznia 1978 roku w Warszawie.

"Był niepowtarzalnym zjawiskiem w polskiej kulturze powojennej: jako pisarz i jako człowiek. A może w odwrotnej kolejności, bo, jak uważał, aby być pisarzem, trzeba być najpierw człowiekiem. Bez tego stażu w ludzkości w ogóle nie ma sensu brać pióra do ręki" - oceniła autorka książki "Dygat Pan".

Źródło:

PAP