„Orfeusz i Eurydyka” Christopha Willibalda Glucka w reż. i choreogr. Roberta Bondary w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Krystian Kajewski w Teatrze Dla Wszystkich.
Ludzie powiadają, że opera nie jest dla ludzi. Że ten nieludzki gatunek jest nazbyt dla ludzi boski. Że opera jest sztuczna. Że przez to jest od życia odległa, że zaniedbuje nasze życie, sięgając do spraw zaprzeszłych, do tych wszystkich wież z kości słoniowej, do tego arsenału pełnego zmurszałego marmuru, i że to murmurando nie tylko trąci myszką, ale jest najzwyczajniej w świecie pieśnią o przeszłości, że ma się do spraw dzisiejszych jak pięść do nosa, i że życie jest gdzie indziej; w ogóle coraz większa ilość ludzi kojarzy operę bardziej z internetem niż z muzyką.
A gdybyś się jął szycia całunów śmiertelnych… Gdybyś, jak Gluck, autor muzyki do Orfeusza i Eurydyki, posiadł Klucz do Tajemnicy, zauważyłbyś może, Czytelniku Paskudniku, że ta historia, opowieść o parze kochanków przez gwiazdy przeklętych, mówi Ci o sobie samym więcej niż wszystkie przeglądarki internetowe razem wzięte.
One mówią. Słowa na wolności. Libretto Ranieri de Calzabigi to niegojąca się rana powstała w wyniku przecięcia więzów na zawsze. Czy na zawsze?
Ta noc nie kończy się nigdy. Nigdy nie ujrzeć już ukochanej twarzy? Czy może być potworniejsza kara, sroższy wyrok losu? Orfeusz, tracki śpiewak, straciwszy ukochaną Eurydykę, nie może jednak tej straty przeboleć i próbuje ukochaną odzyskać. Decyduje się zejść do Krainy Cieni.
Nie odpowiesz. Eurydyko. Nieubłagana jest śmierć i nikt stamtąd tutaj wrócić nie może. Nikt nie wyjdzie stąd żywy. To prawo nie podlega żadnym wyjątkom. Wszystko, co żyje, umrzeć musi. Czas niszczy wszystko. I to na zawsze. W sercu Orfeusza tkwi jednak nadzieja, że miłość może śmierć zwyciężyć. Przecież nie przestajemy kochać tych, którzy odeszli. To, że nie żyjesz, jest równie absurdalne jak pąk róży. Tak napisałem po śmierci Mojej Mamy, która umarła WTEM NAGLE NIESPODZIANIE. Zupełnie jak Eurydyka. Czy można zatem tak po prostu zniknąć na zawsze? Nieodwołalnie? Czy może jednak za tymi drzwiami jesteś przemieniona?
Nietrudno bowiem wykryć rozliczne związki między Tam, a Tu, czego śladem jest nie tylko grecki mit o Orfeuszu i Eurydyce, ale także jego rozmaite kulturowe ujęcia, na czele z operą Glucka. W reżyserii Roberta Bondary, wydobywającej na plan pierwszy zamierzenia autorskie, amor omnia, amor vincit. Mamy więc do czynienia z próbą (udaną) pokazania tej obezwładniającej siły miłości, o której Dante pisał w zakończeniu Boskiej komedii, iż jest siłą, co Słońce i gwiazdy porusza.
Śnieg prawie stopniał.
Otworzyły się Drzwi,
w których umiejscowiono
zapadnię między światami.
Patrzymy na scenę, na której Orfeusz i Eurydyka rosną jak kwiaty na cmentarzysku.
Dziwne doświadczenie: scenografia kubistyczna Diany Marszałek. Wszystkie te trójkąty i kwadraty.
Nasze filologie kształcą tysiące teatrologów, którzy z pewnością docenią również fenomenalne kostiumy Martyny Kander.
Meridian. Gra świateł przemyślana, za co punkty dla Macieja Igielskiego.
Pozornie przedmiotem zagadnienia Orfeusza i Eurydyki jest żałoba. Roland Barthes pisał o żałobie, że jest jak koszula Dejaniry. Lacan wyróżniał jej pięć, jakże niezbędnych etapów. Wszyscy zgadzają się, że jej przebycie, przetrawienie jest niezbędne do przetrwania, i że najlepszym sposobem na jej obłaskawienie jest właśnie sztuka.
Jaki książka miała tytuł? Dziennik żałobny Rolanda Barthesa, a może Mity greckie Roberta Gravesa. Źródeł dla spektaklu operowego na podstawie Glucka jest jednak więcej.
Z Barthesa, Gravesa, Lacana? Skąd płynie ta rana krwi nieubłagana? Z własnego doświadczenia nade wszystko. Alfred de Musset w Spowiedzi dziecięcia wieku stwierdza, że żeby napisać książkę, trzeba najpierw coś przeżyć.
Moja Mama odeszła z tego świata w jednej chwili. Napisałem o tym książkę, Mammografię, aby przekućto bolesne doświadczenie, dać sobie i czytelnikom jakąś nadzieję. Z tej samej wiary, tej samej nadziei i miłości powstał przecież jeden z najpiękniejszych mitów, który pokazuje, że miłość jest silniejsza od śmierci.
Nie mniej piękny przecież Orfeusz – w tej roli Łukasz Klimczak porusza do głębi.
Dzięki dystansowi, Eurydyka – w tej roli Magdalena Stefaniak – wypada równie przekonująco.
Czy trzeba jeszcze czegoś więcej? Proszę bardzo. Przepiękne podwójne amorki – w tych rolach Marta Berezowska i Sylwia Wnuk – dwoją się w oczach, współgrając ze sobą unisono, a potworne Furie ścigają Orfeusza z należną determinacją.
Nasz związek z przeszłością, niemożność pogodzenia się z okrutnymi wyrokami losu, całą esencję mitu o Orfeuszu i Eurydyce udało się Gluckowi wydobyć na światło dzienne, a Bondarze przypomnieć bez pozostawienia rysy na tym antycznym naczyniu. Tęsknota zostaje złagodzona nadzieją na ponowne spotkanie. W finale ta niezgodna zgodność zostaje w jakiś sposób przecież rozwiązana. Ból staje się odtąd utajonym towarzyszem. Cieniem, który jest gdzieś obok. Tak samo jak Eurydyka.