„Idzie skacząc po górach” Jerzego Andrzejewskiego w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Anna Wakulik, członkini Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Pewnego pana w mocno średnim wieku olśniła kiedyś czerwona, pikowana kurtka na szerokich barach kolarza po osiemdziesiątce. Oboje go widzieliśmy: środek zimy, opalenizna najprawdopodobniej wyhodowana podczas nieodległego czasowo wypadu na narty, siwe, gęste włosy na brylantynę, ciemne okulary, w których odbijał się świat, kolarzówka, szarżowanie bez trzymania rąk na kierownicy środkiem jezdni, rozchłestanie garderoby, splunięcie króla szosy. Mój towarzysz sportem się nie hańbił, a jednak wyeksplikował marzenie: chciałbym tak wyglądać.
Już w sklepie sportowym neonowe ortaliony skrzyły się w halogenach, a my krzywiliśmy się do lustra: coś jest nie tak. Niby młodzieżowo, fajnie, cool – więc o co chodzi, że co rusz wybuchamy śmiechem, model przybiera pozy, nabiera powietrza w płuca, pręży się à la Tarzan, to znów garbi, bierze kijek trekkingowy, udaje staruszka. Uznaliśmy zgodnie, że między piątą a ósmą dekadą życia nie można być luzaczkiem. Na młodzieńczą nonszalancję już za późno, na tę, kiedy człowiek już wypłowiał i wszystko mu wolno – za wcześnie.
O tym chyba najbardziej jest dla mnie Idzie skacząc po górach: główny bohater tego spektaklu, malarz Antoni, wie, że szwy życia wolno, ale rozłażą się i jakkolwiek nie pokolorowałby świata, w jakie lawendowe marynarki i piaskowe gatki by się nie ubrał, jakąkolwiek ilością tryskających hormonami młodzieńców obojga płci by się nie otoczył – nie zatrzyma biegu zdarzeń. Może i jest szanowanym artystą, może młodzi ulegają czarowi jego statusu, może to, co mówi, wydaje im się nawet naprawdę pełne polotu, ale to oni będą przez najbliższe dekady całować się na plaży i błądzić. Jego już wtedy nie będzie.
Igor Gorzkowski wziął na warsztat powieść Andrzejewskiego i zrobił przejrzystą adaptację, której nie powstydziłyby się brytyjskie teatry: ludzie gadają ze sobą, a najważniejsze jest to, co między słowami. Gadają na dodatek wartko, czasem tylko dając dojść do głosu urodzie języka Andrzejewskiego. Reżyser wie, co robi, przykłada do tej prozy ekierkę i linijkę – mało kto nosi dziś ze sobą te narzędzia. Woli mniej w słowach, więcej w relacjach i emocjach. W ogóle wybory repertuarowe Gorzkowskiego są jak wybory Adama Sajnuka – kompletnie poza nurtami mód i newsfeedów. Nigdy nie pojawią się w żadnych hot zestawieniach, nie będą zdobione złotoustymi wynurzeniami na każdy temat. Ale widz pamięta, kto zrobił coś dla niego, a kto dla kolegów i siebie samego.
Mamy więc dwie pary młodych ludzi: Olka i Zuzannę (bardzo ciekawa Malwina Brych i Karol Biskup) oraz Maksa i Irenę (Błażej Stencel i Aleksandra Lechocińska), którzy pewnie dryfowaliby sobie bezpiecznie we wzajemnych objęciach tego lata nad Bałtykiem, gdyby nie łysawy starszy pan, który chce wampirycznie wbić się w młode ciała, żeby jeszcze coś przeżyć, pomieszać, wywołać emocje i emocji doświadczyć, zakochać się w dość mało elokwentnej modelce Irenie. Może da wywiad reporterowi Maksowi, może nie; może pomoże Olkowi malować, może nie; może mówi prawdę, może nie – w zderzeniu ze statusem słynnego artysty młodzież głupieje, nie wie, co może, czego nie, geniusz to czy stary satyr?
Gorzkowski w roli swojskiego Antoniego – nie egzotycznego Antonia, jak w oryginale – obsadza Lecha Wierzbowskiego. Ten aktor grał już chyba wszystko, na poważnie, na śmiesznie, prozą, wierszem i milczeniem, ludzi mądrych, ludzi głupich, ludzi potykających się o skórkę od banana i takich, których życie boli. Nie dziwota, że tym razem dostał takie zadanie: pokazać, co się dzieje z mężczyzną, kiedy szczupłe nóżki zaczynają być jakby tylko podstawą wydętego brzucha, zakole nie jest zakolem, tylko po prostu aktualną fryzurą, a dumnie wyprężana klatka piersiowa zapada się – i nijak nie zasłoni się jej burgundowymi swetrami najlepszej jakości. Joanna Walisiak ubiera Wierzbowskiego w ciuchy mediolańskiej klasy średniej, a Honza Polivka przedstawia przestrzeń świata bohatera jako taką, w której chciałoby się mieszkać, żeby odgrodzić się od tego, co na zewnątrz: miękkie dywany, piękne fotele, ciepłe światło, kolory, kolory, kolory! Antoni łapie się tego, co estetyczne, czy jest to człowiek, czy materia.
Lech Wierzbowski dotyka w Antonim tego, co w nim najdelikatniejsze: niejednokrotnie podkreśla jego ekscentryczność ocierającą się o pajacowanie. Malarz szuka ciętej riposty, która mogłaby pokazać, kto tu jest górą, kto potrafi wbić szpileczkę ironii celniej, niż może i jędrna, opalona i gładka, ale jednak gówniarzeria. Pewność siebie, obliczone na zrobienie wrażenia na towarzystwie anegdotki o spotkaniach z Eliadem i Picassem – wszystko to przetykane jest czającym się gdzieś w tle rozczarowaniem. Może i pogrywam sobie inteligentnie, ale czy z równymi mi adwersarzami? Jeśli nie – jaką tu mieć satysfakcję? Antoni Wierzbowskiego wydaje się być świadomy tego, że jest przebierańcem, że cokolwiek śmiesznie nad Bałtykiem prezentują się jego orientalne kostiumy i opowieści z dalekiego świata. Bohater zdający sobie sprawę ze swojej śmieszności, rzucający się w jedyną osiągalną dla niego relację z młodą, toporną intelektualnie dziewczyną, która przypomina mu miłość z przeszłości, bohater, który chce żyć, próbując przyssać się do siły reprezentowanej przez krąg jego adoratorów – jest w tej roli coś niezwykle ciekawego, odważnego, ryzykownego. Kto by w końcu nie chciał być na scenie jak Javier Bardem? A tu proszę, zadanie – zagrać człowieka po sukcesie, który nie chce już więcej pieniędzy, tylko jakichś ludzi wokół siebie Sława potrzebna jest mu tylko po to, żeby mieć dostęp do tych jeszcze niesławnych i niebogatych, którymi można będzie pomanipulować, dać im nadzieję, a potem zabrać, popatrzeć, co wybiorą, naznaczyć ich sobą, mieć pewność, że wbije im się do głów na zawsze.
I chociaż na chwilę zapomnieć o tym, kto ostatecznie wygrywa w pojedynku Erosa z Tanatosem.