Jak się jest absolwentem szkoły teatralnej, ma się poczucie, że świat się przed człowiekiem otwiera. I rodzą się twórcze pokusy. Marzyliśmy o kręceniu filmów. Ale to jest gigantyczne, drogie przedsięwzięcie. Napisać scenkę kabaretową jest dużo łatwiej. To napiszmy: o podróżach do Szwecji, o latającym samochodzie albo o spotkaniu z Lordem Vaderem. Z Maciejem Makowskim i Wojciechem Solarzem, aktorami, twórcami Teatrzyku Gędźba rozmawia Piotr Zaremba w „Rzeczpospolitej”.
Każdy, kto tęskni za kabaretem operującym ładnie napisanymi literackimi tekstami, granymi przez najprzedniejszych aktorów komediowych w Polsce, powinien trafić do tego miejsca, ważnego na mapie kulturalnej Warszawy. Teatrzyk Gędźba istnieje od listopada 2021 roku. Czyli od momentu, kiedy skrzyknęła się ponownie ekipa dawnego Kabaretu na Koniec Świata występująca w niemal tym samym składzie ponad dziesięć lat.
Apogeum ich aktywności to telewizyjny serial kabaretowy La La Poland z lat 2017-2018. Ale potem stracili siedzibę w piwnicznej salce Przodownik, malej scenie warszawskiego Teatru Dramatycznego. TVP nie chciała dalszych odcinków La La Poland. Rozeszły się też artystyczne drogi między aktorami i reżyserem Wawrzyńcem Kostrzewskim.
Odrodzenie nastąpiło po pandemii. Gędźbę przygarnął dyrektor Teatru Scena Współczesna na Mokotowie Włodzimierz Kaczkowski. Tam wystawiono nową produkcję „Pierwszy mokotowski międzynarodowy konkurs chopinowski dla osób pozbawionych talentu". Ale już widowisko „Cebula i konie" (tytuł wyjątkowo odjechanej piosenki Wojciecha Solarza) zostało pokazane w dużej sali Sceny Relax. „Niedźwiedź, szafa i stary akordeon" to ponownie Scena Współczesna. Na początku 2022 roku był też specjalny program świąteczny.
Chętnie przypominają swoje stare kawałki: kolacyjki u zdemenciałego Pana Karola (parodia rodzinno-sąsiedzkiej idylli), teleturnieje redaktora Sznuka czy program Rodziniada prowadzony przez Karola Strasburgera, przepraszam Szoskotleta, albo zawody poetyckie z Solarzem jako jurorem. Ale „Konkurs chopinowski" jest częściowo nową opowieścią i ma nawet wątłą teatralną fabułkę. W sposób typowy dla tej ekipy jesteśmy zalewani falą Monty Pythonowskiego purnonsensu, który jednak umie zręcznie czerpać z realnej rzeczywistości. Mój ulubiony skecz z ostatniego programu to telewizyjny program „Bariery", w którym Wojciech Solarz przekonuje Macieja Makowskiego i Łukasza Mateckiego do znalezienia jednej wspólnej rzeczy, która mogłaby ich połączyć. Ten eksperyment kończy się bardzo paradoksalnie.
Całe to przedsięwzięcie to rodzaj spółdzielni aktorskiej, która swój impet zawdzięcza przede wszystkim Solarzowi i Makowskiemu. Oni są teraz autorami większości tekstów, reżyserami i trochę menedżerami. Skład bywa zmienny, nie sposób wymienić wszystkich, choć spróbują to zrobić obaj aktorzy w naszej rozmowie. Odrywa się od zajęć w teatrze czy filmie bardzo zajętych ludzi. Dodałbym muzyka Mateusza Wachowiaka dbającego o figlarny ton akompaniamentu do piosenek i skeczy, ale kiedy trzeba występującego jako aktor. Bo jak oni mówią, to teatr w walizce, bez wspierającej maszynerii.
W Teatrze Scena Współczesna doszło kilku nowych aktorów i nadal dochodzą (ostatnio Eliza Borowska z Teatru Polskiego). Poszukują też nowych partnerów do swoich szalonych pomysłów. 24 lutego na Scenie Relax mają zaprosić do wspólnych igraszek T-Raperów znad Wisły: Sławomira Szczęśniaka i Grzegorza Wasowskiego. To będzie spotkanie różnych rodzajów humoru i różnych pokoleń.
Kontrastują z przaśnymi kabaretonami, choć miewają wśród zawodowych kabareciarzy sympatyków, choćby Kabaret Moralnego Niepokoju Roberta Górskiego. Są jedyni i niepowtarzalni. Mnie tu śmieszy prawie wszystko, innym ten humor może się wydać zbyt abstrakcyjny - choćby kiedy Wojciech Solarz rozgrywa na scenie mecz z... kalendarzem gregoriańskim. - To o walce z czasem - tłumaczy lubiany komediowy aktor. Gędźba tak jak jej poprzednicy ma jednak oddane grono fanów, którzy lubią przewrotność, cienką kreskę i odrobinę zadumy nad ludzką naturą.
Przez lata robiliście Kabaret na Koniec Świata, potem telewizyjny La La Poland. Ekipa się rozsypała, ale szybko następuje odrodzenie. Teatrzyk Gędźba występuje w Teatrze Scena Współczesna, ale ostatnio na wielkiej Scenie Relax. To rodzaj uzależnienia, że ciągle wracacie?
Maciej Makowski: W czasie pandemii byliśmy odcięci od pracy, od kontaktów. Ale spotykaliśmy się z Wojtkiem i temat był jeden: musimy pracować razem dalej. Sporo wspólnie zrobiliśmy, przypomnę jeszcze filmy Wojtka, ostatnio „Okna okna". Zawsze nadawaliśmy na tych samych falach, skecze układaliśmy często wspólnie. Czasem jeden coś wymyślił, drugi coś dorzucił i w końcu któryś z nas pisał.
Wojciech Solarz: Jesteśmy uzależnieni od wzajemnych kontaktów, od żartów, od permanentnych jaj, ale i od opowiadania sobie o życiu. Mnie żart dawał tlen od podstawówki. Mamy spotkanie towarzyskie, jedziemy żartami, możemy to potem rozpisać i z jedna trzecia będzie do wystawienia na scenie. Bez atmosfery naszych kontaktów ta scena by nie istniała. Nie tylko nas dwóch, to jest kontakt z Pawłem Koślikiem, z Sebastianem Stankiewiczem - Stankym. Widzowie ekscytują się moją piosenką „Konie i cebula". A ja pamiętam dzień, kiedy siedzieliśmy w moim mieszkanku na Mokotowskiej. Mnie nagle przyszło do głowy wymyślanie przeciwieństw: ptaki-cykoria, konie-cebula. To jest uzależnienie od bycia razem. Potem z kolei ty i wszyscy widzowie w tym uczestniczą. Mówicie: to nam się bardziej podobało, to mniej. Pyta mnie rodzina, dlaczego wracasz z prób kabaretu o drugiej w nocy. Bo próbujemy po spektaklach, po zdjęciach filmowych.
M.M.: Spotykam na jakimś przyjęciu Pawła Domagałę, on mówi, kurczę, mamy jako grupa taki potencjał, może się kiedyś jeszcze spotkajmy.
W.S.: I okazuje się, że Domagała gra swoje koncerty, Stanky występuje w 17 filmach rocznie. A jednak za sobą tęsknimy.
Ale mówi się, że jak aktorzy się ze sobą za dobrze bawią, to widzowie już niekoniecznie.
W.S.: Więc nagle musi się pojawić autocenzura. Czasem bawimy się w dobrego i złego policjanta. Maku jest czymś zachwycony, ja oponuję, albo na odwrót. Myślę, że każdy z nas ma w siebie wbudowany mechanizm samokontroli. To też kwestia doświadczenia.
M.M.: Ale radość tworzenia musi być.
W.S.: Myśmy się dotarli jako grupa. Nie ma między nami rywalizacji, nikt nie pcha się na frontmena. Warunkiem jest też to, że nikogo się nie pomija.
M.M.: Choć zauważmy, że doszli do Gędźby nowi ludzie: Łukasz Matecki, Monika Mariotti, Arkadiusz Wrzesień, Lucyna Malec, ostatnio Eliza Borowska. To się brało z innych artystycznych spotkań, gdzie się okazywało, że nadajemy na tych samych falach. Początek Gędźby zawdzięczamy też dyrektorowi Sceny Współczesnej Włodzimierzowi Kaczkowskiemu.
A jakie były początki Kabaretu na Koniec Świata?
W.S.: Ojcami Kabaretu na Koniec Świata są Tadeusz Słobodzianek i Michał Walczak. Nad Wigrami odbywały się warsztaty dramaturgiczne, poważne, ale w przerwach robiliśmy jaja. Tam ze Słobodziankiem i Walczakiem postanowiliśmy: robimy kabaret. Najpierw w roku 2009 prowadziliśmy Teatr Chłodnica. Od 2010 to był już Kabaret na Koniec Świata na scenie Przodownik. Nazwaliśmy go tak, bo w roku 2012 miał być koniec świata - według Majów. Początkowo to były przede wszystkim teksty dramaturgów, była też masa aktorów, których już z nami nie ma, nawet Sławek Zapała, czyli Sławomir. Potem Walczak odszedł robić swój kabaret: Pożar w Burdelu. A w połowie 2011 roku naszym reżyserem został Wawrzyniec Kostrzewski. Wtedy zaczęli dochodzić: Maciej Makowski, Zuza Grabowska, Paweł Domagała, Paweł Koślik, Robert Majewski, Stanky, Agata Wątróbska, Olga Sarzyńska, Iza Dąbrowska, Michasia Sosna...
M.M.: Aktorzy sami zaczęli się domagać pisania tekstów. To prowadziło do kolizji. Napisałem piosenkę, dramaturg mi ją zmienił, ja się do zmian nie zastosowałem, a on miał pretensje, że pół nocy nad tymi zmianami ślęczał.
W.S.: I stopniowo wywalczyliśmy sobie prawo do pisania skeczy samemu. Chociaż pisał też Wawer, czyli Wawrzyniec Kostrzewski, a nawet Tadeusz Słobodzianek - słynny monolog „Kolejka wąskotorowa" mówiony przez Roberta Majewskiego.
Po co wam był ten kabaret? Dla jaj? Czy chcieliście jednak coś powiedzieć?
M.M.: Jak się jest absolwentem szkoły teatralnej, ma się poczucie, że świat się przed człowiekiem otwiera. I rodzą się twórcze pokusy. Ja i wielu moich kolegów marzyliśmy o kręceniu filmów. Ale to jest gigantyczne, drogie przedsięwzięcie. Kilka filmów udało się nakręcić Wojtkowi. Ale napisać scenkę kabaretową jest dużo łatwiej. To napiszmy: o podróżach do Szwecji, o latającym samochodzie, albo o spotkaniu z Lordem Vaderem.
W.S.: Teatr, film to zawsze jest czyjaś wypowiedź. I potem pojawia się potrzeba przekłuwania rozmaitych poważnych balonów. Kręciliśmy „Bogów" z Tomkiem Kotem i Piotrkiem Głowackim o kardiochirurgii, o zastawkach. A potem robiliśmy „Bogów off', to był rodzaj parodii, poniekąd też rozładowanie napięcia, spuszczenie powietrza. Kabaret pełni taką samą funkcję. Monty Python to robił. Ale na przykład Stanisław Bareja też. Z setek skeczy, z jaj, tkał filmy.
Ale Bareja to przecież także...
W.S.: Prawda, używał sobie na socjalizmie, robił jaja z urzędów, ze stylu życia Polaków. Tak naprawdę mówił to samo, co twórcy kina moralnego niepokoju.
Więc już nie same jaja...
W.S.: No nie. I u nas też Paweł Domagała wygłaszał czasem poważne społeczno-polityczne monologi. A ja w Kabarecie na Koniec Świata parodiowałem Bronisława Komorowskiego. On mnie śmieszył zawsze jako Pan Sybaryta, Król Sas, siedzący na tym swoim bigosie, tylko dać mu buławę. Dawano mu 75 procent poparcia, a potem przyszedł młodszy koleś, wykonał pracę i bigos się popsuł. W tym sensie zajmowaliśmy stanowisko.
Ale mam wrażenie, że sublimowaliście repertuar coraz bardziej w kierunku humoru abstrakcyjnego, bez politycznego mięsa.
W.S.: Dramaturdzy parli do zajmowania stanowiska, my mniej. Kabaret z przekazem zbyt jednoznacznym staje się naskórkowy. Nie da się dobrze bawić z agendą jak z „Faktu".
Wy często czerpiecie radość z samej zabawy naturą ludzką.
M.M.: Bo się fascynujemy najróżniejszymi tematami. My z Wojtkiem na przykład muzyką klasyczną. Mamy platformę wypowiedzi i możemy te swoje fascynacje wrzucić w postaci „Pierwszego mokotowskiego międzynarodowego konkursu chopinowskiego dla osób pozbawionych talentu". To jest nasz głos na temat tęsknoty za kulturą wysoką, ale też zderzenia z kulturą niską i z niemożnością. Ale i o miłości do Chopina. Wojtek sam gra na fortepianie...
W.S.: A Maku nie tylko gra, ale i komponuje.
M.M.: Według mnie tematy polityczne szybko się dezaktualizują. Więc żarty też.
W spektaklu „Cebula i konie" pojawia się piosenka „Mój chłopak to ksiądz", a za chwilę w skeczu o „rodziniadzie" dworujecie sobie z gejów. To swoisty symetryzm?
W.S.: Różni ludzie wrzucają różne pomysły, czasem pochodzące z własnych doświadczeń. Zarazem nie chcemy nikogo obrażać: ani księży, ani gejów. To ma krótkie nogi, zachęca do eskalacji, która prowadzi donikąd.
M.M.: Graliśmy kiedyś w Kabarecie na Koniec Świata skecz radiowy: występowali reprezentanci różnych opcji politycznych. Obserwowałem to zza kulis, raz śmiała się jedna część sali, raz inna. Ale piosenka „Mój chłopak to ksiądz" pojawiła się w Relaksie przypadkiem. Robiliśmy przegląd starych przebojów, taki „The best of". Zuza Grabowska miała tę piosenkę w swoim repertuarze, ale naprawdę nie chcieliśmy być na czasie i przemawiać w sprawie patologii w Kościele. Skądinąd mój wujek siedział na widowni i wokół niego nikt się nie śmiał.
W.S.: Przypomnę tylko, że w Kabarecie na Koniec Świata najpierw była piosenka „Mój chłopak to gej".
M.M.: Kiedyś przyszedłeś na nasz występ z kolegą dziennikarzem i on odczytał go jako parafrazę walki PO z PiS. My nie mamy takich ambicji.
W.S.: Wszyscy chyba jesteśmy trochę symetrystami.
M.M.: Ale ja bym unikał takiej formułki, bo to nas wikła w politykę. Paweł Domagała miał w Relaksie wygłosić swoje stare dość wojownicze monologi polityczne. I ostatecznie doszliśmy do wniosku wspólnie: była pandemia, jest wojna, to nie pora, żeby nadmiernie atakować widza. Tu Kościół, tam geje. Żyjemy w ciężkich czasach, telewizja zalewa nas straszliwymi informacjami, jadowitymi opiniami. Chciałbym, zapowiadamy to zresztą w materiałach promocyjnych, napełniać optymizmem. Przyszedł do nas na „Konkurs Chopinowski" Grzegorz Wasowski z Moniką Wasowską. Już na wstępie zapowiedzieliśmy: „Jest wojna, ale my chcemy państwa zabrać w zupełnie inną podróż". Pani Monika mówi nam po spektaklu: przez dwie godziny nie pamiętałam o świecie.
W.S.: Komentować tak, ale po co zabiegać, żeby widz wychodził nabuzowany? A może lepiej poszukać pokoju?
Mam wrażenie, że w porównaniu z Kabaretem na Koniec Świata Gędźba jest bardziej zdystansowana od rzeczywistości. W duchu Monthy Pythona.
M.M.: Wypada to potraktować jako komplement. Zawsze marzyłem o ich naśladowaniu. Czasem idę do teatru i po pięciu spektaklach jestem zmęczony. Tu patologie Kościoła, tam alkoholizm i narkotyki, gdzie indziej przemocowa matka.
W.S.: My też możemy pokazać przemocowa matkę. Ale taką, którą ratuje mistrz sumo.
No u was mistrz sumo, czyli Sebastian Stankiewicz, ratuje żonę zdominowaną przez przemocowego męża - Roberta Majewskiego.
M.M.: Dla mnie sensem sztuki jest dziś dawanie światła, czyli optymizmu.
Jeździliście jako Kabaret na Koniec Świata na tak zwane kabaretony. Nadajecie na tych samych falach, co większość Polaków?
M.M.: Wymyślaliśmy wspólnie żarty i znaleźliśmy na nie odbiorców. Scena Relax jest już solidnym sprawdzianem, to sala na 500 osób. Nie szukamy jednak masowego odbioru.
A badaliście, z czego się śmieją Polacy? Na kabaretonach na ogół z księdza i policjanta.
W.S.: Te masowe kabarety bywają dobre albo złe, tak jak nasze występy. Ja lubię kabaret Hrabi, Moralnego Niepokoju, Ani Mru-Mru, Młodych Panów, Paranienormalnych, także Mumio, najbardziej z nich abstrakcyjny. Życie skeczu jest generalnie krótkie, on jest produktem chwili. Ale jak zaczęliśmy zgłaszać teksty do ZAiKS-u, dowiedzieliśmy się, które z nich miały najwięcej powtórek w mediach. To były te, nad którymi dłużej posiedzieliśmy. Takie, które nam samym wydawały się wyjątkowe, były czymś więcej niż żart z imprezy.
W innych kabaretach grają na ogół amatorzy. Wy jesteście zawodowymi aktorami. Macie poczucie wyższości nad nimi, czy naginacie się do ich stylu?
M.M.: Jak nas pierwszy raz zaproszono do kabaretonu, zostaliśmy niezwykle ciepło przyjęci przez kolegów kabareciarzy. Zobaczyliśmy, jak ciekawe to środowisko, jak się nawzajem szanują. Od Roberta Górskiego usłyszeliśmy komplement, że gramy niuansami.
Oni grają inaczej.
W.S.: Motywacja do wyjścia na scenę jest na pewno ta sama. Ale nasza technika jest inna, bardziej nastawiona na oddanie psychologii. My reagujemy na siebie spojrzeniami, oni grają do widowni. Nas uczono, że przed nami jest czwarta niewidzialna ściana. Więc i my się możemy czegoś nauczyć od nich: kontaktu z publicznością. Czasem na wielkich estradach jesteśmy zbyt intymni.
M.M.: Oni mają swój warsztat. Uczą nas tego, że jak mówimy, to jest w pewnym momencie puenta i musimy wpuścić widownię, żeby miała czas się zaśmiać. Grają bardziej „na wynos". My jesteśmy nastawieni na dialogowanie między sobą. Ale korygujemy nasze nawyki.
Zwłaszcza wy dwaj, skoro jesteście teraz konferansjerami. Mówicie, że wasze skecze powstają spontanicznie. Ale potem was to nadal bawi? A może niektóre żarty piszecie na zimno?
M.M.: Bawi nas to. Lubię obserwować kolegów zza kulis i śmieszą mnie. Wojtek prowadzi „program poetycki", Robert Majewski prezentuje nogę Tiny Turner w programie „Twoja kończyna wygląda podobnie". Kilka razy dostawałem feedback od widzów, że poza poszczególnymi żartami wyczuwają od nas radość bycia ze sobą. W ostatnim spektaklu „Niedźwiedź, szafa i stary akordeon" Sebastian Stankiewicz nie mógł być na żadnej próbie, tak bardzo był zajęty. Przyjechał na sam spektakl i mówi: „Maku, ja nic nie umiem".
Mówił teksty z pamięci.
M.M.: No bo coś pamiętał z dawnych czasów, stare skecze. Mówię: Sebastian, spokojnie, pójdziesz po tematach, jak nie powtórzysz co do słowa, nic się nie stanie. Zagrał fenomenalnie. Ale powiedział potem, że uskrzydlało go to, że jesteśmy razem. Ja kiedyś zapomniałem tekstu podczas występu w jednostce wojskowej. Wojtek rozpoznał to po mojej twarzy i powiedział za mnie.
W.S.: Gram w całej Polsce w farsie „Goło i wesoło". Odbiór jest fantastyczny, ale mamy do dyspozycji scenografię, światło, pracuje na mnie cała maszyneria teatralna. Jeśli jeździmy z kabaretem, wszystko musimy zrobić sami. Prawdziwy teatr w walizce. Nie zadzwonimy do producenta, że czegoś nam brakuje. Nie ma reżysera, inspicjenta, kogoś od kostiumów.
M.M.: W Relaksie Zuza Grabowska mówi nagle: nie mam odpowiedniej bluzy. Monika Mariotti reaguje: Pożyczę ci swoją. Michasia Sosna dodaje swoją czapkę. Na takim wsparciu polega radość z naszego zawodu.
Polacy mają poczucie humoru?
M.M.: Mają wspaniale poczucie humoru, ono nas zresztą ratowało w trudnych czasach. Skąd się wziął Bareja? Oglądałem jego filmy jako dziecko z dziadkiem i zaśmiewałem się do łez. A dziś są dla mnie nostalgiczne.
W.S.: Był drapieżny, a jednak pokazuje świat, którego nie ma, stąd ta nostalgia. Finałowa kolęda z „Misia", zawsze przy niej płaczę.
M.M.: Patrzysz na „Alternatywy 4", woda się ludziom leje na głowę w bloku, więc pytasz, jak można się z tego było śmiać.
W.S.: Ale dziś ze współczesnego osiedla nikt nie czerpie inspiracji do zabawnego filmu.
Obaj jesteście aktorami komediowymi. Wojtek jeździ po Polsce z farsą „Goło i wesoło", gra w kolejnej komedii z podlaskiego cyklu Jacka Bromskiego. Maciek zagrał kapitalnie w musicalu „Morderstwo dla dwojga" w toruńskim Teatrze Muzycznym. Jakie właściwości są potrzebne, żeby grać komediowe role?
M.M.: Andrzej Łapicki mówił na zajęciach z farsy, że potrzeba lekkości i dystansu do materiału. Przed egzaminem z farsy strasznie się zdenerwowałem, zagrałem ciężko, nie było ani jednej reakcji widowni. Wcześniej na próbach z kolegami szło mi lepiej. Nie każdy aktor tę lekkość osiąga, chyba także dlatego, że nie każdy ma poczucie humoru. Mistrzem tej lekkości był dla mnie Wiesław Golas.
Jego darem Bożym była zabawna fizjonomia. Ale nie był wcale przerysowany.
W.S.: Jeden aktor ma komedię we krwi, inny nie. To widać już w szkole teatralnej. Ktoś żartuje na korytarzu, ktoś nie. Reszta to technika, którą się nabywa. Mnie drażni, jak aktorzy mający wpisaną w siebie powagę deprecjonują aktorstwo komediowe. Niech powiedzą Zapasiewiczowi, Gajosowi, Holoubkowi, Łapickiemu, że komedia jest gorsza. Albo Emilianowi Kamińskiemu. Oni byli jej mistrzami. Koleżanka aktorka mówi koledze aktorowi: a ty co, wyjdziesz na scenę, pierdniesz, rozśmieszysz, co to za sztuka? Ale drażni mnie też, jak aktorzy komediowi ogłaszają: rozśmieszyć jest trudniej, niż wzruszyć. To są niepotrzebne licytacje. Komedia nie istnieje bez dramatu, a dramat bez komedii.
Anna Wołek przywiozła do Polski „Morderstwo dla dwojga", a pewien reżyser powiedział: tego się w Polsce nie da zrobić. Bo zagranie tego tekstu wymaga tylu umiejętności. A Maciek to z Marcinem Sosińskim jednak zrobili.
W.S.: Zrobienie czegoś dobrze zawsze jest trudne. Zgadzam się, ja czegoś takiego jak „Morderstwo dla dwojga" w Polsce nie widziałem.
M.M.: Bez doświadczeń kabaretowych bym tego nie potrafił. Zwłaszcza że my to gramy do publiczności i z publicznością.
Padło nazwisko zmarłego w święta Bożego Narodzenia Emiliana Kamińskiego. On w swoim Teatrze Kamienica postawił na komedię. Dopiero co Wojtek kręcił z nim film Bromskiego.
W.S.: On wychodził od komedii, od śpiewania, od radości życia. Pewnie miał to w sobie od urodzenia. A zarazem traktował teatr jak misję, jak kapłaństwo.
M.M.: Biła z niego żywiołowa radość. Był marzycielem, wymarzył sobie teatr i zbudował go w zalanej wodą dziurze, w piwnicy. Jego dziełem była naprawdę rodzinna atmosfera czy to na premierze, czy na wigilijnym spotkaniu.
W.S.: Miał świetny kontakt z ludźmi - od polityków po bezdomnych.
M.M.: Z tego miejsca, z Kamienicy, emanowała dobroć. Który dyrektor państwowego teatru wpadłby na pomysł wigilii dla bezdomnych? Przecież tyle z tym zachodu, potem sprzątania. A on mówił aktorom: przychodźcie na te wigilie i popatrzcie tym ludziom w oczy.